Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Indie Południowe 20.11-11.12.2010

Masaż, zakupy


28-11-2010

Jeden cały dodatkowy dzień, mamy go już całkiem zaplanowanego. Najpierw jednak złości nas amerykańskie śniadanie i brak potraw lokalnych, a potem jeszcze sami Biali wokół. Szybko uciekamy z hotelu. Ponieważ nasłuchaliśmy się już dość o ajurwedzie, mieliśmy okazję w jednym z hoteli skorzystać z masażu, który okazał się nie być masażem ajurwedyjskim nasz George obiecał zabrać nas do jednego ze szpitali ajurwedyjskich. Jest niedzielny leniwy poranek, na ulicach miasta zdecydowanie mniejszy ruch. Przebijamy się zgrabnie na drugą stronę miasta. Tu najpierw spotkanie z panem doktorem i krótki wywiad. Potem wybór zabiegu dla nas i oboje trafiamy na stół do masażu. Mnie masują dwie panie, Macieja dwóch panów. Najpierw jest masaż głowy, włosów, szyi. Panie przed przystąpieniem do masowania modlą się i szepczą jakieś słowa. Potem przystępują do dzieła, znowu charakterystyczny olejek, bardzo dużo olejku. Po górnych partiach ciała czas na plecy. Zmiana pozycji, z małego zydla mamy położyć się na ziemi na specjalnym materacu. Teraz czas na masaż stopą. Pani masażystka przytrzymuje się liny z gałganem zawieszonej u sufitu i zaczyna dość mocny i energiczny masaż. Jeszcze nie wiem, czy jest to przyjemne. Znowu sporo oleju. Najpierw stopami masowany jest tył ciała, potem przód. Ostatni etap to masaż na 4 ręce na drewnianym łożu. To najprzyjemniejsza część masażu. Jestem ugniatana od dołu do góry i z powrotem. Obie panie bardzo wprawne i zgrane. Robią to na pewno nie pierwszy raz. Na koniec posypanie głowy popiołem i okadzenie specjalnym tlącym się drewienkiem.

Wymieniamy po masażu wrażenia, obojgu się nam podobało, masaż ten nie miał nic wspólnego z hotelowym niby masażem ajurwedyjskim. Teraz już wiemy o co w tym chodzi.
Czas na zakupy. Nasi opiekunowie są bardzo dumni ze swojego wielkiego centrum handlowego, podwożą nas i dają nielimitowany czas, my zaledwie po kilku minutach już wiemy, że z zakupów tu nici. Markowe sklepy oferują to samo co u nas, ceny niczym się nie różnią, a trzy sklepy lokalne stawiają głównie na odzież typu sari i męskie długie koszule. Nic tu po nas, znajdujemy na szczęście odpowiednik Empiku i przysiadamy na kawie po wybraniu płyt z lokalną muzyką i przejrzeniu kilku ciekawych książek.
Przyzwyczajeni ostatnimi czasy do trzech posiłków dziennie czujemy spory głód. Pora na lunch, dzisiaj od dawna wyczekiwana przeze mnie specjalność czyli thali. Danie to podawane jest oryginalnie na liściu bananowca, je się je rękami. I tak jest, zasiadamy przy stoliku, w całej restauracji jesteśmy jedynymi białymi. Na naszym liściu kelner układa po łyżce różnych curry sięgając każdorazowo do swoich garnków. Potem dostajemy jeszcze sosy i pieczywo. Czas na ryż. Są też pikle i deser. Teraz podpatrujemy miejscowych jak i co z czym i w jakiej kolejności należy mieszać. Jedzenie wyborne, a zajadanie się rękami ma swój wielki urok. Pychota.
Przed wieczorną proszoną kolacją w jednym z lokalnych domów mamy chwilę czasu. Jedziemy do Fort Cochin. Krótki spacer po tutejszej promenadzie, zdjęcia sieci chińskich. Spory tu ruch.
O 19 kolacja w jednej z tutejszych rodzin. Jest tata i mama oraz dwójka Dzieci: 17-letnia Dziewczynka i 13-letni Chłopiec. Rodzina mieszka w lepszej dzielnicy willowej. Ich dom ma zaledwie 4 lata, wydaje się nam, że trafiliśmy do bogatej rodziny. Z naszych bagaży wyjmujemy przetwory domowe, ptasie mleczko, kukułki, czekoladę gorzką, toruńskie pierniki, galaretki i mocny alkohol (rodzina jest katolicka) i ruszamy. Przed wejściem zdejmujemy buty. Nieporadnie zostajemy wprowadzeni do środka. Zaraz za drzwiami salon – wielki wypoczynek i akwarium, ze sztucznymi rybkami. W ścianie gablotka z wszelkimi możliwymi bibelotami: medale, puchary, figurki świętych, obrazki, durnostojki, kurzo łapy, itp… Nikt nie oferuje niczego do picia, nie zaprasza dalej, niezręczna cisza. My przystępujemy do wyjęcia drobiazgów. Atmosfera się rozluźnia, idziemy pozwiedzać dom. Kuchnia połączona z jadalnią. Wszędzie pod sufitami wiatraki. W jadalni dodatkowa umywalka do mycia rąk po jedzeniu. Wszędzie ołtarzyki, z Chrystusem i Matką Boską, kolorowe lampki, świeczki. W kuchni lodówka, mikrofala, kuchenka gazowa i płyta. Szafki bardzo wysoko pod samym sufitem. Przebija zapach cebuli i czosnku. Niestety tu także brudno. Kurz, pajęczyny, mrówki wędrujące po framugach drzwi i ramach okiennych. Zaznaczam, że to wizyta umówiona i od dawna zapowiedziana. Nie jesteśmy tu znienacka ani przez przypadek. Czas na pokój dzieci, specjalnie podkreślam pokój, bo dzieci choć duże mieszkają w jednym pokoju i śpią w jednym łóżku. Poza tym i tak codziennie lądują w łóżku swoich rodziców, bo maszerują w nocy. Ciekawe…
Pokój nijaki, komputer, biurko, łóżko, kilka półek z książkami, osobna łazienka tylko dla dzieci. Aż strach wchodzić bo bardzo zapuszczona. Podobno sami tam NIE – sprzątają. W pokoju wydaje się, że z okazji naszej wizyty dzieci miały zrobić porządek, to znaczy wszystkie książki upchać na wyższe półki. Pech, że jesteśmy wyżsi niż oni i niestety akurat ten chaos jest na wysokości naszych oczu.
Wreszcie sypialnia Rodziców, jedyne pomieszczenie, gdzie jest klimatyzacja. Łóżko niewielkie, garderoba top centralnie ustawiony wieszak, gdzie wiszą rzeczy, ubrania, ręczniki zapewne z całego tygodnia. Jest i wypoczynek z wyjściem na taras, kiedyś oddzielany specjalną kotarą, teraz po kilka żabek z każdej strony zsunęło się i nie ma czasu ich przyczepić, kotara jest złapana wielkim spinaczem do bielizny. To nie koniec wielkich przestrzeni, jest jeszcze coś na wzór strychu, tyle, że na tym samym piętrze. To pralnia i suszarnia. A mógłby być idealny pokój dla drugiego dziecka. Pan domu chwali się, że projekt jest jego indywidualnym pomysłem. To widać, sypialnia zajmuje najwięcej miejsca. Reszta, mniej istotna.
Czas na kolację. Skromnie i bardzo tradycyjnie. Przy stole tylko pan domu i Maciej. Ja wyjątkowo też razem z mężczyznami. Jeszcze jedno nakrycie, odruchowo zapraszam do stołu wzrokiem żonę. Błąd – to nakrycie dla syna. Żona i córka służą nam jak same mówią do kolacji. Jesteśmy bardzo skrępowani i jakoś nie możemy się przyzwyczaić, by panie podawały nam na talerze potrawy które stoją już na stole dokładnie przed naszym nosem. Poza tym ile możemy zjeść, czy na pewno wystarczy dla nich.
To rodzina, gdzie nie brakuje pieniędzy i gdzie rodzice podróżują. Bardziej pan, bo pani była po raz pierwszy w Izraelu. Ale on światowiec. Sypia w najlepszych hotelach, jada najwytworniejsze dania, a w domu hołubi tylko syna, córka jakby nie istniała, a o żonie mówi, że jest prosta. Mam nadzieję, że na myśli ma Jej nieskomplikowane podejście do życia a nie inną prostotę. Chociaż…
Zmieniamy po tej jednej wizycie opinię o naszym opiekunie. Jaki inny jest poza domem…

Pojechali i napisali:

PFR