Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Indie Południowe 20.11-11.12.2010

Rejs łodzią, masaż


03-12-2010

Leniwe śniadanie. Nasz hotel to mekka dla wszystkich miłośników ptaków, od rana sporo tu osób z kamerami, aparatami, lunetami do ich podglądania. My wybieramy jednak spacer do wioski. Po drodze sporo motywów do zdjęć i ciekawe spotkania z miejscową ludnością. Wybiegają na ulicę by się z nami przywitać, pozdrawiają radośnie, pozują do zdjęć by potem zobaczyć siebie na ekranie aparatu. W wiosce codzienne poranne rytuały: kobiety piorą na kamieniach przy lagunie swoje rzeczy, mężczyźni zajęci się albo plotkami albo grą w karty. Dzieciaki bawią się i biegają po drodze.

O 12.00 czekamy na naszą łódź. Przed nami rejs łodzią – domem. Wypatrzyłam takie łodzie w przewodnikach przygotowując się do trasy i zamarzyłam by jeden dzień spędzić właśnie na takiej łodzi. Jest to wielka łódź, drewniana, która ma całą obudowę wyplataną z trzciny i wikliny. Co roku górna pleciona część jest wymieniana an nową. Podpływa nasza łódź, jakie jest nasze zdziwienie kiedy okazuje się , że jesteśmy jedynymi gośćmi na pokładzie a nasza załoga liczy aż 3 panów. Oficjalnie dwóch kapitanów, bo nie potrafią zapytani przez nas ustalić który z nich to kapitan główny, a który pomocnik i jeden kucharz. Zostawiamy nasze rzeczy w pokoju i od razu wylegamy na pokład by nie stracić ani chwili. Z aparatami czekamy na ciekawe zdjęcia. Jednak panowie mają dla nas mnóstwo niespodzianek, ustalają porę lunchu i menu. Potem rozkładają nam poduchy i leżankę, przynoszą świeże owoce. Jesteśmy początkowo skrępowani aż taką rozpustą, ale podglądamy inne łodzie obok nas i tam sytuacja wygląda podobnie czyli to pewien standard. Zaczynamy zatem korzystać z tutejszych wygód. I jest bardzo przyjemnie. Widoki nieziemskie, pogoda idealna, nadrabiamy zaległości w lekturach o Indiach. Lunch, potem tea time. Rejs małymi łodziami po rozlewiskach. Jest też czas na masaż  i zaglądamy do lokalnego sklepiku rybnego i wybieramy sobie krewetki tygrysie na kolację. Muszą być pyszne, są takie wielkie i dorodne.
Masaż tym razem nie ajurwedyjski, rezygnuję z olejków i wybieram masaż z kremem. O zgrozo, pani masażystka, słusznej sobie postury i w dobrym wieku otwiera trzy tubki jedną po drugiej i nie kryję wielkiego zdziwienia, kiedy do małej miseczki wyciska kolejno czerwony krem… No tak zamienił stryjek… Ale sam masaż super, bardzo relaksujący i dość zdecydowany zgodnie z życzeniem. Ale to nie koniec, bo teraz czas na mycie. Ale nie jak do tej pory. Pani najpierw wyciera moje ciało z nadmiaru kremu, by potem zabrać mnie do małego pomieszczenia – niby łazienki. Kiedy odruchowo chcę zabrać się za mycie, pani delikatnie ale zdecydowanie sadza mnie na sedesie i oznajmia, że to ona mnie umyje. Hmmm, woda z rzeki bo kolorem niczym się nie różni. Są dwa wiadra – już wszystko jasne: w jednym woda zimna, w drugim gorąca. Na samym polewaniu ciała wodą małym garnuszkiem się nie kończy, pani ma mydełko i centymetr po centymetrze mydli ciałko i spłukuje brunatnobrązową wodą. Dziwne to i inne, ale w sumie przyjemne.
Kolacja przy świecach na wodzie. Krewetki rewelacyjne, tym bardziej, że nasz znamienity kucharz przygotował z nich także zupę. Potem całe wielkie krewetki w sosie masala i z patelni smakują rewelacyjnie. Nie mamy zbyt wiele miejsca na kolejne potrawy, które nam przygotował. Zajadamy się pysznościami. Wokół nas tylko pojedyncze światełka w oddali i absolutna cisza. Pojawiają się pojedyncze świetliki.

Pojechali i napisali:

PFR