Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Ameryka Środkowa 14.02-4.03.2013

Jezioro Atitlan, Chichicastenango


21-02-2013

Dzisiaj przed nami iście indiański dzień. Najpierw mamy w planach przejazd do Chichicastenango. Ale po kolei. Po tym jak radykalnie sprzeciwiliśmy się jeździe naszym autobusem przypominającym bardziej stację benzynową niż małego coastera dzisiaj podjeżdża bus nowy z młodym kierowcą. Już o 6 zbiórka, na głodniaka bez śniadania. Za to zimno, wszyscy ubrani w kilka warstw, Ci co optymistycznie myśleli, że gołe stopy dadzą radę dotrwać do pierwszych promieni słońca, teraz szybko ubierają skarpetki. Po raz pierwszy prosimy o niechłodzenie w autobusie. Opatuleni po uszy wtulamy się w swoich siedzeniach i próbujemy się zdrzemnąć, dzwony wszystkim nam dały popalić nocą.

Po godzinnej jeździe zatrzymujemy się w jednym z przydrożnych zajazdów, tu mamy śniadanie, protestujemy kiedy pan kelner pokazuje nam stolik w głębi sali, choć ładny i duży wolimy dwa mniejsze za to przy samej kozie. Oczywiście zamieniamy, potem chlipiemy gorąca owsiankę, kawkę i zajadamy się jak zwykle jajkami. Posileni, wracamy do autobusu dokonując pierwszych zakupów w tutejszym sklepiku. Mirela ma piękne błękitne poncho, Tomek maskę. A to dopiero początek, co nastąpi za chwilę. Od razu robi się nam cieplej i zdejmujemy kolejne warstwy.
Docieramy zgodnie z planem do miasteczka, tu z lokalnym przewodnikiem wybieramy się na cmentarz. Mamy szczęście, bo akurat trwają ceremonialne modły przed pomnikami bogów Majów, szamanów trzech, klęczą, polewają alkoholem ołtarze usypane z igliwia i płatków kwiatów. Wszystko przy dźwiękach starej marimby i lokalnych instrumentów. Wygląda to bardzo autentycznie, tym bardziej, że nie ma tu żadnych turystów, poza jedną blondynką z USA i nami. Pozwalają nam na robienie zdjęć, wręcz pozują razem z nami. Pośród pobliskich grobowców kolejne tym razem indywidualne ceremonie. Też przyglądamy się im z wielkim zaciekawieniem, kobiety z kadzidłem obchodzą swoje ołtarze recytując formułki modłów. W popiele jajka, puszka z coca-colą, owoce. Brakuje tylko żywych kurczaków, którym ukręca się głowy przy takich okazjach.
Nasyceni rytuałami Majów zmierzamy na targ do miasta, najpierw jednak zobaczymy tradycyjny kościół łączący zwyczaje katolickie i lokalne, tutaj więcej turystów. Czwartkowy targ przyciągnął ciekawskich z całego świata. Także my oddajemy się kolorowemu szaleństwu zakupów. Paski, makatki, obrusy, maski, torby, figurki. Wszystko to jako łup nasz znosimy do autobusu. Zadowoleni dzielimy się wrażeniami z zakupów oraz naszymi udanymi targami. Zdjęcia to już druga strona medalu. Motywów było aż za wiele, Indianie, kolorowe niskie i grubiutkie Indianki z maluchami w chustach, bardzo głośny i kolorowy targ z owocami i warzywami, wreszcie stragany uginające się pod ciężarem rękodzieła.
A to dopiero połowa naszej wyprawy na dzisiaj, przejeżdżamy w okolice Jeziora Atitlan. Niepokoi nas trochę jego niespokojna a nawet bardzo wzburzona toń, ale pan kapitan niewzruszony potwierdza, że bywa czasem dużo gorzej i że nie ma się czego bać. Ufamy, choć kołysze nami jak łupinką orzecha. Płyniemy do Santiago. Tu najpierw późny już obiad. Oczywiście jeszcze drobne zakupy przy okazji. Później pick-upem niczym miejscowi jedziemy szukać bożka Maximona, znajdujemy go w małej chacie w wiosce, upstrzonego krawatami, z papierosem w ustach, Izba ciemna, ustrojona chorągiewkami, wiszącymi nasionami kakaowca. Wokół sporo ludzi, piją alkohol, są już dobrze wstawieni. Za zrobienie zdjęć żądają pieniędzy, które utykają Maximonowi za szelki. Atmosfera dla nas dość osobliwa, tym bardziej, że obok stoi trumna z posagiem złożonego w niej Chrystusa.
Opuszczamy Santiago tym razem płynąc już po całkiem spokojnym jeziorze. Przed nami powrót do Antigua. Kierowca o niebo lepszy. Docieramy grubo po 20 do miasteczka, przed nami kolacja, i choć przez chwilę miny nasze zdradzają raczej chęć tylko spania a nie jedzenia, po wejściu do restauracji widocznie się ożywiamy. O wdzięcznej nazwie „Światy” jest artystyczną mieszanką wszystkiego co możliwe. Liany zwisające z sufitu, basen z płatkami kwiatów, pływające po nim kule szklane ze świeczkami, fontanny z orchideami, na stole wazoniki z twarzą Indian z kolorowymi kwiatkami, ręcznie haftowane serwetki. W tle Andrea Bocelli. Trudno opisać to oddając tę zwariowaną atmosferę, ale kiedy pojawiają się znowu w wiaderkach napoje, a potem w kielichach zupa z zielonych warzyw i na sam koniec dania główne,  nie mamy wątpliwości – tu trzeba było być i zjeść. Pychota. Kolację wieńczą lody: cytrynowe, czekoladowe i waniliowe. Mamy dość ale oczy jedzą za nas. W wybornych nastrojach po bardzo długim dniu wracamy do hotelu. Musimy się jeszcze spakować, jutro bardzo wczesna pobudka.

Pojechali i napisali:

PFR