Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Kanada i Alaska 29.05-15.06.2013

Jezioro Maligne, Kanion Maligne, /jasper, Mount Robson, Kamloops


02-05-2013

Zgodnie z prognozami miało dzisiaj lać od rana, a tu za oknem idealna przejrzystość, widać z okien szczyty i to ośnieżone i póki co szybciej nam do śniegu niż do deszczu. Jest zimno, pewnie jakieś 3 stopnie, bardzo rześko. Maszerujemy na śniadanie, jak zwykle tutaj na słodko. Ale do włoskiego albo francuskiego mu daleko… Wypatrzyliśmy także jaja z woreczka, pewnie z Chin. Ale pocieszamy się płatkami, muffiny i kawa americano. Ruszamy najpierw do centrum informacji turystycznej by potwierdzić dostępność punktów, które wybraliśmy sobie na dzisiaj. Pani miła, ale ostra, rzeczowo wyjaśnia nam dokąd warto i co należy zobaczyć. Wybieramy najciekawsze opcje i zostajemy jeszcze w Parku Jasper. Ruszamy nad Jezioro Maligne. Po drodze pogoda w kratkę, jak wjedziemy pod chmurę deszczową leje, zaraz z niej wyjeżdżamy by mieć piękne słońce i tak kilka razy. Widoki alpejskie, narciarze wśród nas odnajdują tu kawałek Austrii, inni Szwajcarii. Trasa bardzo malownicza, oczywiście szukamy niedźwiedzi, podobno Park Jasper to dobre miejsc na ich oglądanie. Po drodze jednak mulaki, samice karibu i gęsi. Zawsze coś. Na samym parkingu mamy jeszcze do kompletu wiewiórki, jezioro bardzo ładne, nie kusimy się na rejs wybieramy za to szlak pieszy nad jeziorko Moose położone w lesie. Tuż przy nas maszeruje sobie piękna sarenka i wcale się nas nie boi. Już w samochodach trafiamy na korek ze światłami awaryjnymi, to znaczy pewnie, że coś jest przy drodze. Wysiadamy pomni nakazu pani, że odległość pomiędzy misiem a nami powinna wynosić 10 autobusów czyli około 100 metrów. I widzimy kolejnego misia do tego mamę z trzema kuleczkami malutkimi czarnymi obok. Cudo, maluchy rozkosznie bawią się biegając pod nogami mamy, ta pieszczotliwie je popycha pyskiem i wygrzebuje co smaczniejsze kąski. Gdyby nie pisk jednej z bardzo przejętych pań byłoby nam dane pewnie delektować się tym widokiem dłużej, ale niedźwiadki przestraszone obcym sobie dźwiękiem uciekły na drzewo. I ku naszemu zdziwieniu wlazły bardzo wysoko i sprawnie niczym niejedna małpka. Siedzą sobie teraz na gałęzi obserwują nas z góry, a mama ułożyła się pod drzewem i odpoczywa. Czyli doliczamy do listy zdobyczy kolejne cztery niedźwiadki. Kolejny przystanek to Kanion Maligne, tu jest trochę marszu po specjalnych podestach, dochodzimy do czwartego mostu, wąwóz wydrążony przez wodę i piasek oraz powietrze ma piękne kotły erozyjne i jest naprawdę głęboki. Gdzieniegdzie leży jeszcze śnieg. Sporo tego tuptania i robi się nam 13.00. Po lekkim śniadaniu odczuwamy głód, idziemy na poszukiwanie lunchu. Pada na Chińczyka jedynego w Jasper, ale to nie najlepszy wybór. Jedzenie nijakie. Musimy jednak zadowolić się tym co jest. Mini zakupy w sklepiku i narada wojenna co dalej. Ponieważ Góra Robson najwyższy szczyt Gór Skalistych i tak leży na naszej trasie przejazdowej postanawiamy udać się w stronę naszej kolejnej miejscowości. Jasper żegna nas w pełnym słońcu. Jest niedziela, spory ruch, słońce grzeje coraz mocniej, na miejscowym skwerze przed centrum turystycznym rozkładają się pierwsi spragnieni mocnego słońca tubylcy i turyści. My jeszcze szybko robimy roszady w samochodach i teraz mamy jedno auto z samymi dziewczynami i jedno tylko z chłopakami. Od razu raźniej, można sobie muzyki posłuchać jakiej się chce, i pogadać swobodnie. A w perspektywie trasa 430 kilometrów, czyli będzie w sam raz czasu na pogaduchy. Jesteśmy na terenie kolejnych dwóch parków, więc musimy kontrolować prędkość, ale jedzie się dzisiaj nadzwyczaj dobrze. Nagle przed samochodem Krisa, który prowadzi kolumnę na samej drodze pokazuje się jakiś wielki zwierz. Podjeżdżamy bliżej, mamy wilka, piękny szary, bardzo wysoki w kłębie, nie można go pomylić z żadnym innym. Przystanek przy Mount Robson kończy się kawą i rozprostowaniem nóg, bo sam szczyt tonie w gęstych chmurach mimo pięknej pogody na dole, widać góry są kapryśne. Docieramy do Kamloops dość późno, choć i tak zmiana stanu dała nam jedną godzinę oszczędności. Teraz mamy już 9 godzin różnicy i jeszcze dłużej jest jasno. Idziemy w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, najpierw Chińczyk, ale po dzisiejszych doświadczeniach jesteśmy sceptyczni, poza tym w sali obok Orły bo tak nazywa się Klub Seniora ma potańcówkę i kilka osób w wieku bardzo podeszłym, tupta na parkiecie w rytm country pod skrzydłami rozportartymi wypchanego wielkiego orła… Hindus właśnie zamknął lokal, pizza nas nie przekonuje, może kanapki – już nieczynne, no dobrze niech będzie pizza. I to tylko w opcji na wynos, gości nas znowu Wacek, u którego w pokoju mamy fastfoodową kolację. Jutro Vancouver.

Pojechali i napisali:

PFR