Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Bhutan 29.03-13.04.2014

Dalsze zwiedzanie Kalkuty, przelot do Guwahati


31-03-2014

Powinnam zacząć od opisu dzisiejszych przygód, ale obiecałam, że wspomnę jak bawiliśmy się wczoraj przy kolacji. Wymęczeni upałem, hałasem i wielością zwiedzanych atrakcji zasiedliśmy do kolacji w naszym hotelu. Specjalnie na nasze życzenie zmieniono menu z włoskiego na hinduskie. Dania były bardzo różnorodne i bardzo smaczne. Jednak nie o jedzeniu będzie mowa. Najbardziej ubawił nas rachunek za napoje, za które musieliśmy zapłacić sami. Część z nas (w mniejszości) postanowiła rozliczyć się w gotówce, inni wzięli rachunek na pokój, by uregulować należność jutro przy wykwaterowaniu. Niby prosta rzecz a przysporzyła mnóstwa kłopotów naszemu kelnerowi, oby jednemu. Nad Krzyśkiem w pewnym momencie debatowało aż pięciu. Najpierw dali Mu do podpisania rachunek jak się okazało błędny, ale ten został już podpisany. Kiedy się zorientowali przynieśli drugi poprawny, ale Krzyś zażądał anulowania przy nim starego rachunku. Poszukiwania wywołały lawinę niepokoju na twarzach kelnerów. Kiedy wreszcie dotarli do niego z rachunkiem, który skreślili, Krzysiek chcąc zakończyć sprawę przedarł go na pół.  Zapadła grobowa cisza, wszyscy zamarli w bezruchu czekając co będzie dalej. Atmosfera zrobiła się na chwilę nieswoja, a poszło tylko o jeden rachunek… Oczywiście nam było w to graj, śmiech, przytyki, ubaw bez końca.

Wreszcie rozeszliśmy się do pokoi by odpocząć.
A dzisiaj wstajemy i zwiedzamy dalej Kalkutę, nasz przewodnik poukładał wszystko bardzo zgrabnie. Najpierw jedziemy do starego mostu nad Hougli, obok są ghaty i targ z kwiatami. Wszystkie trzy miejsca bardzo ciekawe, zatłoczone o tej porze dnia, ale o to nam chodziło, chcemy widzieć jak najwięcej prawdziwych Indii. Chodzimy pośród koszy z kwiatami, naręczy pięknych wieńców lub samych płatków dzikich kwiatów. Wszystko przygotowywane jest z myślą o świątyniach i poszczególnych bóstwach. Wygląda to nieziemsko i tak samo pachnie. Motywów do zdjęć bez liku. Ghaty akurat goszczą jakąś dużą pielgrzymkową grupę, widzimy jak ludzie kąpią się w odnodze Gangesu. Na sam koniec wchodzimy na most, tu jest bardzo tłoczno, wtapiamy się w tłum pędzący do miasta, zapewne do pracy. Nasz autobus podjeżdża niczym inne autobusy miejskie a my sprawnie niczym rodowici Hindusi w biegu wsiadamy i jedziemy do Kościoła Św. Jana. Na sam koniec zostaje nam zwiedzanie świątyni Kali, tu widzimy składane w ofierze zwierzaki. Spory ruch i bezgraniczne oddanie bóstwom. Na sam koniec zostawiamy sobie riksze ciągnięte przez ludzi. Założenie naszego przewodnika, że damy radę pomieścić się dwójkami na wąskich siedzeniach nie we wszystkich przypadkach się spełnia i prosimy o dodatkowe riksze. A kiedy stojąc w stacji metra, bo tam chłód, a na zewnątrz już pewnie 40 stopni podejmujemy decyzję, że właściwie to tylko metra nam brakuje do kolekcji różnych środków transportu w Kalkucie odsyłamy autobus od razu pod hotel gdzie będzie lunch a sami jedziemy metrem. I tu ku naszemu zaskoczeniu panie mają specjalnie wydzielony kawałek wagonu, gdzie tablica dumnie obwieszcza ladies only. Mamy luz, bo pań niewiele podróżuje metrem, gdzie nasi panowie muszą się nieźle ścisnąć pośród wielu innych mężczyzn. 5 stacji dzieli nas od hotelu, w którym mamy lunch. Spragnieni kuchni lokalnej wybraliśmy dzisiaj bengalskie tali – to danie składające się z kupki ryżu, a obok niej jest kilka miseczek z warzywami, sosem, rybą, i kilka na deser. Powinno się jeść rękami, Estera, Ula, Wacek i Krzyś rzeczywiście po indyjsku wprawnie mieszają wszystko na talerzu, Kasia także. Reszta póki co bacznie nas obserwuje ale pomaga sobie widelcem. Jedzenie bardzo smaczne ale ostre. Jednak to zamówiony sok znowu budzi najwięcej komentarzy, i znowu napoje. Tym razem pan kelner poleca nam napój typowy dla tego lokalu, ich dumę i chlubę, napój z surowego mango. Nie wiemy na co się decydujemy, ale prawie wszyscy przystają na sugestię kelnera. Przyniesiony napój okazuje się już na pierwszy rzut oka mało mangowy, ale dopiero jego smak nas odrzuca. Słony, cebulowy, a miało być mango. Potem odkrywamy, że na krawędzi szklanki mamy kawałek owocu mango: zielony, niedojrzały, cierpki i kwaśny w smaku. Wszystko jasne. Nie wszyscy dają się przekonać co do smaku tego cuda.
Ostatecznie posileni i zadowoleni ruszamy na lotnisko. Tu przed nami rachunek sumienia, mamy kilka kilogramów więcej niż przysługujący nam limit bagażowy. Na początku idzie gładko, kilka walizek zostaje nawet odprawionych, ale limit nasz wyczerpuje się dość szybko i musimy podzielić się kosztami.
Gotowi do odlotu czekamy przy bramce. Lot trwa krótko i tuż po 18 lądujemy w Guwahati – stolicy stanu Assam. Miasto nocą nie zapowiada się zbyt obiecująco. Szczególnie droga z lotniska, dziura na dziurze, krowy, kozy, piach i kamienie. Jednak po kilku kilometrach docieramy do trasy asfaltowanej i zmierzamy do hotelu.
Nie jest to już elegancka Kalkuta, tylko skromne Guwahati ale liczymy na smaczną kolację. Najpierw jednak witają nas specyficznym welcome drinkiem, który po kolorze i zielonych listkach przypomina nam najbardziej rosół, ale i dzisiejszy napój z mango. W smaku, a tylko kilkoro z nas decyduje się spróbować, jednak rosołek na zimno. Ola jest jedyną, która dzielnie zmierzyła się z sokiem w całości.
Zupa to chyba wzmocniony rosołek o kolendrę i kapustkę, to żarty oczywiście. Jedzenie okazuje się być bardzo smaczne a my odpoczywamy i wcale nie chcemy zbyt szybko zebrać się do wyjścia. Tym bardziej, że napoje tu akurat bardzo tanie, dobrze się nam gada przy stołach i tak zapada czarna noc.

Pojechali i napisali:

PFR