Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Mongolia 4-19.09.2017

A klify płoną


09-09-2017

Gotowe na śniadanie o ósmej w naszej jurcie szykujemy się do wyjścia. W nocy szalała burza piaskowa, lało nawet przez chwilę, aż nie do wiary skoro średnia opadów na Pustyni Gobi wynosi 100 mm w ciągu całego roku. Teraz tylko pojedyncze krople deszczu dudnią obijając się o dach pobliskiej toalety. Okazuje się, że śniadanie jednak przełożono do drugiej jurty i  musimy zmienić plany pakując się szybciej do odjazdu.

U naszych kolegów stół w pełni nakryty. Pani domu serwuje dzisiaj zgodnie z tradycją mongolską ryż na mleku i to kozim.

Nie wszyscy jesteśmy zachwyceni takim śniadaniem, ale ratujemy się jak możemy. Wyciągamy częściowo zapasy z naszych toreb, hitem okazuje się chleb przywieziony przez Mirka jeszcze z Polski.

Posileni gotowi do drogi pakujemy się do samochodów. Dzisiaj przed nami 200 kilometrów do pokonania i to w większości szutrami. I jakżeby inaczej: jedno auto nie może wystartować silnika. Które? Oczywiście numer 3. To już nasza wyprawowa tradycja.

Zaczyna się wielka akcja naprawcza, my mając trochę czasu rozpierzchamy się po okolicy. Udaje się nam podpatrzeć jak gospodyni z bratem swego zmarłego męża zagania kozy i owce do jednej zagrody by potem w sobie tylko wiadomy sposób je rozdzielić na te do dojenia i te do pasienia. Wgonione do małej zagródki nie opierają się zbytnio by je wydoić. Ciekawi nas papka, którą pani nakłada sobie na palec i smaruje wymiona oraz sutki każdej wydojonej kozy. Ponieważ mam pewność, że nikt z uczestników naszej wyprawy nie przeczyta tego wpisu przed jej zakończeniem śmiało mogę napisać czym smarowano kozy, otóż i tu mam wiedzę zasłyszaną od naszego mongolskiego przewodnika, w wiadereczku pani miała gówienka kozie już nie bobki ale pastę.

Mirek, który jest specem od zwierząt stał obok mnie i jest świadkiem. Oboje zresztą podziwialiśmy jak właściciele zwierząt i to wielkich stad koni, owiec, kóz i wielbłądów oraz koni są nie tylko ich posiadaczami ale także a może nawet przede wszystkim ich przyjaciółmi i lekarzami. Świetnie radzą sobie, wiele zwierząt widać że było zaopatrzonych, inne znakowane przyjmowały jakieś ziołowe leki.

Wszystko się dobrze składa, kozy wydojone, auta naprawione, panowie po raz kolejny uskutecznili jakieś triki by odpalić jedno auto wymienili akumulator przekładając go z drugiego auta i teraz test czy ruszą i czy na pewno oba.

Udało się, jedziemy.

Krajobraz zmieni się dzisiaj kilkukrotnie. Z wydm i pustyni  przejdzie we wzgórza i to skaliste by za chwilę wypłaszczyć się i być magiczną płaską jak patelnia równiną, potem zupełnie nagle pofałdowana powierzchnia zmusi naszych kierowców do wywijasów, zakrętów, ostrych podjazdów i zjazdów.

Na sam koniec pojawią się piękne czerwone klify.

Po drodze wart wspomnienia jest sklepik. Kilka straganów pośrodku niczego, kiedy podjedziemy tam nie ma nawet sprzedawców, tylko towar. Wyłożone kamienie oraz różne minerały. Ale za chwilę na motorach przyjedzie cały kwiat sprzedawców z całej okolicy i dwójka chłopców pogrążonych w zabawie jako dodatek.

Kupujemy oczywiście różne skamieliny, kamienie, minerały.

Na lunch zmierzamy w stronę kolejnej rodziny nomadów. Tuż przed ostatecznym postojem zatrzymujemy się na chwilę w małym miasteczku. Poza pełnym zasięgiem w naszych telefonach nie ma tu nic. Obserwujemy przez chwilę życie w sobotnie południe i jesteśmy zaskoczeni ile się tu dzieje, choć wcale nie wygląda. Sporo osób zmierzających zapewne na jakąś uroczystość bo odświętnie ubranych, działające sklepiki przy głównym placu, przejeżdżający kolejni turyści.

Jest na co popatrzeć. Podobno tylko chwila dzieli nas od lunchu. Dzisiaj smażony ryż, ślinka nam leci na samą myśl, jak to może wyglądać a przede wszystkim smakować. Na miejscu okazuje się, że gospodarze maja tylko jedną jurtę z dwoma łóżkami i nie mają lunchu. Zatem jedziemy kawałek dalej do kolejnych jurt, tu rzeczywiście lepiej. Mamy dość jurt by się podzielić na pokoje a i lunch gotowy. Choć na początek przyniesiony w wielkim garze ryż z drobinkami mięsa i ziemniakami pokrojonymi w tyci kosteczkę nie zapowiada się zbyt dobrze, po spróbowaniu okazuje się, że to całkiem dobry i treściwy posiłek.

Teraz dla nas chwila przerwy i wieczorem tak by trafić na zachód słońca wybieramy się na płonące klify.

Jednak przyjemniej nam mieszkać razem u jednej rodziny. O 17:30 niekompletni, bo część z nas wybrała się na klify pieszo jedziemy naszymi terenówkami pod skały. Póki co słońce jeszcze dość wysoko i nie zapowiada się na szybki zachód.

Mamy akurat dość czasu by powspinać się na poszczególne skałki, obejść je dookoła. Niesamowicie wyglądają nagle rude, nagie skały, kruche i łamliwe wyłaniające się wprost z gładkiego niczym stolnica stepu. Powoli nabierają coraz bardziej wyrazistego czerwonego koloru. Im później i im słońce niżej tym skały bardziej wyraziste a tym samym zgodne z nadaną im nazwą Płonące Klify.

Wszyscy po spacerze z prawej i lewej strony spotykamy się na szczycie by stąd za namową naszego przewodnika przejechać na jeszcze lepszy punkt widokowy skąd ma być widać je w całości i do tego jak na dłoni.

I rzeczywiście sugestia była bardzo zasadna, widać to z najlepszej strony. Klify płoną.

Wracamy na kolację. Cudów kulinarnych się nie spodziewamy, zaczyna się od półgodzinnej obsuwy czasowej. Czyli spóźnienie. Wreszcie Pani wnosi  wielki gar z dymiącą zupą. A w niej wszystko, gruby makaron, trochę warzyw, osobno wymienię ziemniaki bo tych najwięcej i mięsko, ale drobinki jak zwykle. Nasze dwie ekspertki od kuchni kiwają po raz kolejny głowami, bo jak się ma to w garze do tego o czym one czytały? Miało być mięso, mięso i mięso a tymczasem więcej tu makaronu, warzyw i zup.

Jemy do końca, niektórzy nawet dokładkę. Wspólnie decydujemy także o daniu na śniadanie, jako że ryż na mleku nie znalazł uznania w naszej grupie, jutro eksperyment z zapowiedzi przewodnika małe kulki z mięsa wymieszane z mąką w mleku.  Brzmi groźnie, ale może okazać się smacznym daniem.

Mirek zaprasza dzisiaj do swojej jurty, opowieściom nie ma końca. Od Mongolii, poprzez bezdomne i porzucone psy, różne rasy psów, koty, jaszczurki te z ogonami i te bez ogonów po przeróżne elementy polityczno-historyczno-kulturalne.

Noc bardzo gwieździsta i wyjątkowa ciepła. Dopiero co na klifach wiało straszliwie, teraz spokojnie i cicho.

Pojechali i napisali:

PFR