Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Meksyk 27.02.-18.03.2009

Xochimilico, Teotihuacan, Matka Boska z Gwadelupy i Plac Trzech Kultur


02-03-2009

Po Placu ruszamy do Muzeum Antropologii. Świetne eksponaty, do tego bardzo ciekawie pokazane. Wybieramy tylko najistotniejsze dla nas sale: Teotihuacan, Majowie, Aztekowie, Tula. Jest co oglądać staramy sobie ułożyć to wszystko chronologicznie. Przerwa na odpoczynek i małe co nieco. Tym razem zupa aztecka –jest to lokalna gęsta zupa z kawałkami awokado, pomidorów, paskami tortilli, cząstkami prażonej świńskiej skóry, serem i śmietaną. Zasiadamy przy stoliku na zewnątrz i mamy wielki ubaw z wiewiórek, widać oswojone z ludźmi i obiektywem podchodzą bardzo blisko. Robimy im zdjęcia, ale to nie wystarcza. Wiewiórki upatrzyły nas sobie jako ofiary swoich zabaw. Siedzą teraz na drzewie nad nami i zrzucają na nas i na stół kolki, szyszki, obgryzają kawałki nasion…Chroń się kto może.

Wzmocnieni duchowo i cieleśnie przejeżdżamy do Xochimilco –dzielnicy tzw. pływających ogrodów. Mamy to szczęście, że jest sobota i na parkingu brakuje miejsc na samochód, a łodzie stoją w wielkim korku by włączyć się do ruchu. Mamy mnóstwo frajdy widząc jak to tu działa. Łodzie przesuwają się ocierając jedna o drugą. Ktoś nas przepycha na prawo, inny za chwilę na lewo, zamiast do przodu wracamy do portu…Co za Meksyk!

Przepływamy obok radosnych łódek z młodzieżą świętującą swoje okazje przy tequili, piwie i słodyczach, gdzie indziej całe rodziny nawet tańczą na łodzi. Jest co oglądać. My także mamy swoich mariachi. Podpływają do nas swą małą łódką i za chwilę po otrzymaniu zgody na kilka piosenek przechodzą do nas. Nie będąc  złośliwymi zsumowaliśmy ich wiek na 1500 lat (a było ich 9 osób), co i tak jest optymistycznym wynikiem, bo obok przepływały składy szacowane przez nas na 2000 lat…I się zaczęło, najpierw piosenka o karaluchu, potem Guadalajara i jeszcze jedna Celito Lindo. Uśmieliśmy się widząc ogromne zaangażowanie śpiewaków oraz ich kunszt instrumentalny. Mieliśmy sporo dobrej zabawy i o to chodziło. Wracamy do portu. Dostajemy kwiatki na pożegnanie (oczywiście tylko panie). Zanim jednak dane nam będzie zejść na stały ląd musimy przedrzeć się ponownie przez cumujące tu łódki czekające na swoją kolej wysadzania pasażerów. Oj mamy sporo śmiechu. Bo wygibasy naszych sterujących zasługują na wielkie uznanie.

Czas na powrót do hotelu. Kolacja i żeby zakończyć miło dzień umawiamy się w pełnym składzie na spacer na Zocalo i na Plac Garibaldich, gdzie późnym wieczorem gromadzą się grupy mariachi, które na zamówienie grają swoje słynne utwory. Jest kawałek do przejścia ale bawimy się wyśmienicie. Rzeczywiście odczuwamy wysokość. Temperatura spadła i to znacznie, a  do tego wieje dość chłodny wiatr. O 23 docieramy do łóżek i z wielką ochotą zasypiamy.

A kolejny dzień to Teotihuacan, Matka Boska z Gwadelupy i Plac Trzech Kultur.  

Spotykamy się na śniadaniu i jesteśmy zaskoczeni temperaturą na zewnątrz. Wcale nie jest ciepło i zgodnie z hotelową prognozą pogody bliżej 5 stopniom niż spodziewanym 25. Wracamy po kurtki i kapelusze. Ruszamy sprzed hotelu, pierwszy przystanek jeszcze w obrębie miasta na Placu Trzech Kultur. Po wczorajszych odwiedzinach Placu Głównego w Meksyku i Muzeum Antropologii mamy  dobre przygotowanie i  łatwiej nam umiejscowić teraz pewne wydarzenia oraz połączyć je w całość z długą historią Meksyku. W kościele akurat poranna msza niedzielna, prawie niezauważeni wchodzimy, żeby zobaczyć chrzcielnicę Indianina Juana Diego a potem ruszamy w stronę Teotihuacanu. Mamy jeszcze chwilowo problemy z zapamiętaniem nazw w języku nahuatl ale staramy się ćwiczyć hiszpański. Przodują Mariusz i Wiesiek. Obaj bardzo ambitnie postanawiają opanować nazwy naszych zabytków na trasie. Nauka trwa. W Teotihuacanie wcale nie jest dużo cieplej niż w stolicy. Następuje rozłam w grupie, niektórzy decydują się na polary i kurtki, inni wręcz przeciwnie zostają w garderobie wiosenno-letniej. Jak się okaże oba rozwiązania były poprawne, najpierw marzniemy my bez kurtek, mamy gęsią skórę i szukamy kawałka ziemi ze słońcem , by się ogrzać, potem pocą się i rozbierają nasi ubrani Koledzy. Bardzo dobrze, że przyjechaliśmy tu tak wcześnie, ruiny mamy praktycznie póki co tylko dla nas. Wszędzie pusto, zaczynamy  od pałaców i Piramidy Księżyca. Dzielnie wspinamy się do połowy budowli, bo tylko do tej wysokości wolno nam turystom wchodzić. Stąd przepiękny widok na ruiny. Jest na co popatrzeć, z daleka widać także Cytadelę, do której chcemy dotrzeć pieszo na sam koniec naszej wędrówki. Marysia obserwuje nas z dołu. Oczywiście znowu zdjęcia, same panie, sami panowie, na siedząco, na stojąco, wchodząc, schodząc. Maszerujemy dalej. Pojawiają się pierwsi sprzedawcy, wokół nas słyszymy: Ile dasz? Dobra cena, w prezencie…Jesteśmy póki co nieugięci i udajemy niezainteresowanych, choć każdy z nas ciekawie zagląda do koszyków sprzedawców wypatrując czegoś ciekawego dla siebie. Zakupy jednak odkładamy na sam koniec mając nadzieję  na zmęczenie sprzedawców a tym samym na obniżenie cen oferowanych pamiątek. Metoda jak się okaże na końcu bardzo skuteczna. Zanim jednak zakupy to przed nami Piramida Słońca, oczywiście wszyscy decydują  się zdobyć jej szczyt. Mamy do pokonania 70 metrów po stopniach w górę. Częściowo wejście jest dość strome, gdzie indziej dość łagodne. Jedni szybciej, inni wolniej wspinamy się na samą górę. Tu łapiemy energię, Monia i Czesia potwierdzają, że to dobre miejsce, więc za ich przykładem odnawiamy siły i oczywiście fotografujemy całą okolicę i siebie ze szczytu piramidy. Widoczność zachwycająca, niebieskie niebo a co za tym idzie wspaniałe zdjęcia. Przed nami dalszy marsz do Cytadeli. I powoli czas na negocjacje. Całkiem przez przypadek pojawia się obok nas pan z ładnymi maskami. Zaczyna od bardzo wygórowanych kwot. Ale co krok to niższa cena, biorę go na przeczekanie i dobrze wyczułam sprzedawcę, do schodów gdzie kończy się jego rewir ceny maleją do akceptowalnych. Kupujemy trzy maski i tym samym rozpoczynamy nasze zakupy w Meksyku. Ula i Krzysiek, Monia i Ja mamy po masce. Wzięciem cieszą się także figurki Boga Słońca i Księżyca oraz obsydianowe noże. Sprzedawcy namierzyli nasz autobusiki nawet tu czekają licząc na zakupy. Niektórzy z nas dobijają targu i ruszamy. Nie czujemy jeszcze, że mimo wiatru i dość wysokich filtrów każdy z nas został wyraźnie muśnięty przez słońce. Mamy czerwone nosy, dekolty, karki…Wakacje pełną parą. Czas na wizytę w fabryce obsydianu. Nas bardziej niż zakupy interesuje produkcja pulque –napoju alkoholowego z agawy. Najpierw demonstracja, potem degustacja. Na pierwszy ogień idzie pulque –nie wywołuje zachwytu. Zupełnie inaczej smakuje nam tequila, zarówno jej wersja dla panów jak i dla pań. Najwięcej emocji jednak mamy wraz z piciem mezcala. To narodowy trunek Meksyku mający w butelce robala. Akurat ostał się na dnie butelki ostatni łyk wraz z tłuściutkim robakiem. Zadaję pytanie kto na ochotnika wypije wzmocnioną porcję mezcala. I nie trzeba dwa razy powtarzać, las rąk w górze, pierwszy był jednak Krzysztof. Szykujemy aparaty i  raz, dwa, trzy…Na zdrowie!

Po takiej dawce z trunków z agawy mamy jeszcze  wybór wśród likierów owocowych. Najbardziej smakuje nam żółty likier z owoców kaktusa. Dość tego picia. Teraz jesteśmy głodni. Trafiamy do lokalnej restauracji, gdzie zamawiamy typowe przysmaki kuchni meksykańskiej. Większość z nas wybrało quesadille –placki kukurydziane złożone na pół na ciepło z serem w środku, do tego obowiązkowo guacamole sos z awokado. Dodatkiem będzie też pasta z fasoli. Moni nie smakuje fasolowa przystawka, Wiesiek znowu zajada się nią odrzucając swoje tacos –rurki z tortilli z nadzieniem z kurczaka. Zresztą grupa gromadnie wymienia się zamówionymi daniami. Z talerza na talerz podrzucamy sobie różne smakołyki do smakowania.

W dobrych humorach kończymy nasz posiłek w rytm muzyki na żywo. Śpiewają i grają największe hity meksykańskie, które znamy z Polski. Nucąc fragmenty piosenek zasiadamy w autobusie. Niektórzy z nas głośno zastanawiają się czy w takim stanie wypada odwiedzić Matkę Boską z Guadelupy…

Pojechali i napisali: