Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Etiopia 6-25.02.2011

Arba Mynch, wizyta u Dorze, integracja


17-02-2011

Cóż Arba Mynch nie postanowiło nas rozpieszczać. Począwszy od problemów z ilością pokoi, okazało się, że mimo obietnic recepcji, że ciepła woda popłynie o 21.00 nic takiego nie miało miejsca, a co gorsza wyłączono także prąd. Ja z Moniką mieszkamy na końcu świata, w tutejszym hotelu generator na szczęście pozwolił nam na dojście do pokoju przy nikłym świetle tutejszych lampek, o ciepłej wodzie nie było co marzyć. A w nocy porządna burza i to taka z piorunami.

Na śniadanie umawiamy się już w naszym hotelu z resztą grupy, przewozimy zresztą nasze bagaże bo okazuje się, że po nocy zwolnił się jeden pokój. Przenosimy Agę do nowego pokoju a same zajmujemy Jej pokój. Śniadanie choć zamówione dużo wcześniej serwują bardzo na raty. I nie ma się co denerwować bo i tak nie przyspieszymy.
Przed nami wyjazd do jednego z Parków Narodowych. Oczywiście głownie chodzi o zwierzaki, wiemy wprawdzie, że Etiopia to nie Kenia czy Tanzania ale nadzieje są wielkie. Droga po deszczu bardzo śliska i błotnista. Pierwszy odcinek pokonujemy jadąc jeden za drugim, do bagażnika pakujemy scouta – bo tak życzy sobie by do niego się zwracać. Pan strażnik z długą bronią. Przed rozjazdem na trawiaste równiny dzielimy się na dwie grupy. Małe roszady w samochodach i ruszamy. Po drodze widzimy guźce, dik diki, dzioborożce, dropy, zebry – tych najwięcej, kudu, gazele. Krajobraz przepiękny, nie na darmo park nazywa się Parkiem Białych Traw. Aż się prosi by pod akacjami przeciągały się lwy, a na tle zachodzącego słońca widać było długie szyje żyraf ale to nie tym razem. Zadowoleni wracamy do bram parku. Tuż przed samym końcem nagle nasze auto zatrzymuje się na drzewie. Wypadek. Monia przypięta pasami z przodu – nic się Jej nie stało. Ja bez pasów z tyłu mocno uderzyłam nosem w zagłówek, boli ale nos nie jest złamany. Samochód mocno poturbowany, zbite przednie światło, wgięta rura, podniesiona maska, coś cieknie spod maski. Nie wygląda to najlepiej. Nasz kierowca nie kryje złości ale i bezbronnie tłumaczy się, że po prostu się rozmarzył. Przejechaliśmy ponad 70 kilometrów bardzo trudnej drogi i na sam koniec wystarczyła chwila dekoncentracji. Przybiegają z pomocą inni kierowcy, by móc ruszyć trzeba odgiąć rurę i maskę.  Chłopcy przywiązują auto do drzewa, tego feralnego drzewa i powoli starają się ruszyć auto. Koła buksują, silnik warczy a blachy powoli trzeszcząc wracają na swoje miejsce. Udaje się nam dotrzeć do bramy wjazdowej. Zostawiamy naszego kierowcę i auto – trzeba spisać potrzebne oświadczenia i już na 4 auta wracamy do miasta. Krótka przerwa na lunch. Dostęp do Internetu. Wszyscy rzucamy się na gniazdka póki jest prąd, przed nami trzy noce pod namiotami a trzeba naładować nasze aparaty i kamery.
Kolejna zbiórka i tym razem popołudniowa wycieczka do ludu Dorze. Jedno auto unieruchomione, zmieniamy rozsadzenie i w 4 auta ruszamy. Po drodze nasze auto z numerem 5 oddala się lekko od całej kolumny. I o to właśnie chodziło. Mamy najbardziej muzykalnego kierowcę. Nazywamy go od słów Jego ulubionej piosenki Shakiry Waka, Waka. Teraz skrobiemy się pod górę a po drodze mijamy dzieciaki, które bardzo estetycznie i straszliwie śmiesznie kręcą dupką i biodrami prezentując swoje umiejętności taneczne. Mijamy pojedyncze dzieciaki, wszystkie oczywiście widząc sforę białych nie przepuszczają okazji. Nagle zza zakrętu wyłania się duża grupa tańczących maluchów. Nucą sobie swoją melodię i tańczą. Nagle nasz kierowca włącza płytę z Waka Waka i cała dzieciarnia rusza w tany. Ale jakie… Nie możemy usiedzieć w samochodzie, otwieramy drzwi i tak Mila, Monia, Mirek i Estera na szutrze w środku afrykańskiej wioski tańczą wraz z około trzydziestką dzieci w rytm piosenki Waka, Waka. Maluchy są równie zaskoczone co przejęte. Naśladują nasze ruchy, uczą nas swoich. Kierowca zostawia auto i podryguje razem z nami. Tak się nam to spodobało, że umawiamy się z dzieciarnią na przystanek w drodze powrotnej.
Wioska Dorze to dla nas pierwsze spotkanie z tutejszymi plemionami. Najpierw krótki wykład wprowadzający, potem wizyta w jednej z chałup – uwaga pchły! Potem pokaz robienia chleba z fałszywego bananowca, degustacja lokalnego alkoholu, występy miejscowych dzieciaków i pokaz taneczny mężczyzn. Idziemy jeszcze do zakładu, gdzie panowie tkają obrusy a potem obiecany targ. Trafiliśmy na bardzo kolorowy moment, większość transakcji już zakończona, słońce chyli się ku zachodowi. Panie tworzą najdziwniejszy obrazek, siedzą bardzo równo w jednym rzędzie. Popijają piwo i to zawsze dwie z jednej kalabasy. Obrazek inny od wszystkich. Nikt za nami nie biegnie, nie nagabuje nas, jest mnóstwo okazji do fantastycznych zdjęć… Idealna pora do ujęć ze słońcem w tle. Ruszamy w drogę powrotną. W zmowie a Alemem jedziemy jako pierwsi i z niedowierzaniem zaglądamy za każdy zakręt nie wierząc, że dzieciaki rzeczywiście na nas czekają. Nagle spod kamieni wybiega ich dziesiątka, zaraz obok kolejna gromada i tak za chwilę na drodze aż roi się od dzieciaków. Poznają nas, my szykujemy muzykę i czekamy na pozostałe samochody z naszymi. To ma być niespodzianka. Wszystko udaje się zgodnie z planem, dzieciaki najpierw prezentują swoje lokalne śpiewy, potem czas na Waka, Waka. Super. Bawimy się wszyscy. Nie sposób odjechać nie dając nic dzieciakom. Aga na szczęście ma mnóstwo zabawek, są tam samochodziki, piłki, roboty, biżuteria. Dokładamy dropsy, słodycze, długopisy, torebeczki z koralików. Nasi kierowcy i Alem ustawiają Maluchy w rzędach i jeden po drugim rozdają prezenty. Ja i Monia upatrzyłyśmy dwójkę Maluchów wyróżniających się spośród całej gromady. Udaje się nam poza wzrokiem reszty wcisnąć im trochę drobniaków do ręki.
Piękne to było spotkanie i mnóstwo wrażeń…
A w hotelu jest prąd ale nadal nie ma wody.

Pojechali i napisali:

PFR