Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Wenezuela 29.10-13.11.2016

Czas to podsumować


13-11-2016

Piszę trochę do przodu korzystając z przerwy w oczekiwaniu na lot do Europy. Przyszedł czas na podsumowanie naszej podróży i pewnie na spostrzeżenia dotyczące Wenezueli.

Wczoraj podczas wieczornego pożegnania padło wiele miłych słów, czujemy się trochę jak bohaterowie, wybraliśmy niepopularny kierunek podróży, który w oczach wielu uchodzi za bardzo niebezpieczny i nie jest na liście top najczęściej odwiedzanych krajów na świecie.

Ale zyskaliśmy dużo więcej podejmując jednak to wyzwanie, cała Wenezuela było w wielu miejscach tylko dla nas. Strach związany z sytuacją polityczna padł nie tylko na Polskę ale zabrakło tu także turystów z innych krajów świata, na naszej trasie bardzo okazjonalnie pojawiły się dwie małe grupy Włochów i jedna grupa niemiecka, bardziej widmo, bo stale o niej słyszeliśmy ale nigdy nie spotkaliśmy.

Wszystkie atrakcje były dla nas. Nigdzie nawet przez chwilę nie czuliśmy jakiegokolwiek niebezpieczeństwa. Oczywiście podkreślam fakt, że byliśmy tutaj pod opieką mojego lokalnego kontrahenta i to sprawdzonego.

Plotki o domniemanym głodzie także się nie sprawdziły, wręcz przeciwnie mamy wrażenie że wieziemy kilka kilogramów więcej do kraju.

To prawda, że mieszkaliśmy w hotelach i jadaliśmy w restauracjach przy hotelach a te często prowadzone są przez małżeństwa mieszane europejsko-wenezuelskie. Ale byliśmy także na lokalnych targach i widzieliśmy ile tu jest owoców, warzyw, mąki, kukurydzy, mięsa, kaszy. Patrzyliśmy także na ceny one wcale nie są aż tak bardzo zawyżone. I nie patrzymy przez pryzmat naszego zawyżonego przelicznika posiadaczy dolarów. To chyba jednak upór i przyzwyczajenia miejscowych powodują, że w ich oczach nie ma co jeść. Wenezuela mięsem stoi, a do niego koniecznie musi być czarna fasola i banany. Nikt tu nie je sałatek, warzyw, owoców. To tylko bardzo marginalnie podawane dodatki. Cukier to podstawa.

My ani przez chwilę nie byliśmy głodni, dieta bywała dość monotonna, bo albo mieliśmy przez trzy dni tylko wołowinę pod różną postacią, a kiedy zmienialiśmy miejsce pobytu to była ryba. I to na śniadanie, obiad i kolację.

Nie zabrakło oczywiście smaczków latynoskich, tego się nie dało wykluczyć i tak wielokrotnie byliśmy ofiarami przesuwanych godzin lotów. Znienacka, nagle , najlepiej wieczorem przed porannym lotem zmiana; opóźnień i to nawet o kilka godzin. Oczywiście zawsze towarzyszył temu brak jakiejkolwiek informacji, logiki i ładu ale i to dało się zaakceptować.

Poznaliśmy także bezradność miejscowych przy załatwianiu najmniejszych rzeczy, wymówka: nie da się, albo nie można tego zrobić to było jak czerwona chusta dla mnie by pokazać im, że można wszystko trzeba się tylko minimalnie zaangażować, postarać, mieć pomysł.

Ten brak organizacji i inny sposób myślenia to największe różnice jakie nam wpadły w oko.

A co słychać „na mieście”? otóż wiele kontrastów, obok aut ledwo jeżdżących i poobijanych z każdej strony nowiusieńkie wielkie amerykańskie limuzyny. Obok biedoty wymuskane panie po operacjach plastycznych. Niestety brudno i to wszędzie. I choć dbałość o porządek widać najbardziej było na Los Roques gdzie codzienne jeszcze przed świtem cała wyspa była grabiona to śmieci i świadomość bycia eko jest tu bardzo znikoma.

Pieniądze niby wielki problem, na dwa tygodnie przed naszym wylotem do Caracas kurs czarnorynkowy wynosił 800 bolivarów, w dniu naszego przylotu wymienialiśmy za 1000, na targu w trakcie trwania wycieczki oferowano nam nawet 1800 a dzisiaj za lunch płacimy po 1200. Widać, że wszystko bardzo dynamicznie się zmienia. Jednak myli się ten kto nam wróżył, że za dolary to my tu nic nie kupimy. Obalamy te plotki, pieniądz to pieniądz a USD może nawet bardziej upragnione niż lokalna waluta. Przy boliwarach zauważyliśmy także wielką ufność, no bo czy wyobrażacie sobie przeliczenie równowartości 150 dolarów czyli 150 000 boliwarów w nominałach po 50 i 100 boliwarów? Zbieraliśmy pieniądze dosłownie do worka na śmieci i taki przekazywaliśmy na przykład za rejs łódką, a pan od nas worek odbierał, uścisk dłoni i tyle, nigdy nie wrócił bo coś się nie zgadzało…

Alkohol: piątek popołudniem w jedynym na wyspie sklepiku najbardziej było widać ich zamiłowanie do popijania rumu, piwa i bimbru w wolnym czasie. Wraz z nadchodzącym weekendem proporcjonalnie rosło natężenie ruchu w interesie. A sam sprzedawca był najlepszym barometrem pory dnia, z każdą kolejną godziną swojej pracy stawał się chodzącą żywą reklamą swojego sklepu, coraz bardziej pijany…

Dzieci jak wszędzie na świecie i tutaj rozkoszne, zadbane, uśmiechnięte, rozpuszczane. Zdarzyło  się nam dwukrotnie spotkać dzieciaki, które nas prosiły o pieniądze. Ale podkreślam dwukrotnie w ciągu 14 dni i to nie była prośba wprost jak to zwykle bywa, raczej chęć sprzedania czy odsprzedania nam taniej zakupionych mandarynek po lekko zawyżonej cenie. Czyli dobry interes.

Nasz Przewodnik opowiadał nam wprawdzie o problemach jakie mają na co dzień, najczęściej mówił o braku dostępności do jedzenia. Ale za chwilę mówił nam też jak sobie z tym radzą.

Wracamy bardzo zbudowani samym krajem. Zobaczyliśmy naprawdę bardzo dużo miejsc i wracamy cali i zdrowi do Polski.

Wenezuelę gorąco polecamy każdemu!

Pojechali i napisali:

PFR