Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Peru i Boliwia 5-25.10.2007

Lima, wyspy Ballestas


08-10-2007

Czas na Peru. Ruszamy w nocy z czwartku na piątek. Najpierw busem do Berlina a potem już Iberią przez Madryt.

Jest nas cała Szesnastka. Po raz pierwszy prócz samego Peru w tym rowerów, gorących źródeł, Inca Trail dotrzemy także do słonych jezior w Boliwii.

Na bieżąco postaram się zamieszczać zapiski z naszej wyprawy.

Stawiliśmy się punktualnie o 1 w nocy przed Hotelem Merkury w Poznaniu. Rzadko się zdarza, że aż tak znaczna część grupy uzbiera się z jednego miasta i jego okolic. Humory dopisywały nam od samego początku. W Skwierzynie dobraliśmy naszą Dwójkę i prawie w komplecie (Ola miała lecieć z Warszawy) dojechaliśmy na lotnisko w Berlinie. Tu spotkaliśmy się z Celiną i tak w składzie: Danusia A., Danusia C., Leniwa Danuta (za pozwoleniem), Ela, Ania, Marysia, Hania, Celina, Estera, Janusz A., Janusz S., Antoni, Jacek, Bogdan, Jurek udaliśmy się do odprawy. I już na samym początku nasz lot do Madrytu był opóźniony o godzinę. Mimo wszystko zdążyliśmy po wycienczającej gonitwie przez całe lotnisko w Madrycie na nasz samolot do Limy. W tym samym czasie Ola w Amsterdamie została zrzucona z listy pasażerów i musiała jedną noc spędzić w Holandii w oczekiwaniu na tenże sam lot KLM ale następnego dnia. Tradycji stało się zadość - jak zwykle coś musiało nie zadziałać zgodnie z planem.

Lima - oczywiście garua, czyli gęsta mgła nad miastem. Zapadał już zmierzch więc po raz pierwszy widzieliśmy stolicę w ciemnościach. Już przy odprawie na lotnisku Antek porwał moje kartki wjazdowe myśląc, że to tylko wzór. Dotarliśmy jednak wszyscy do naszych Opiekunów, którzy zapakowali nas do autobusu i dowieźli na kolację w hotelu. Byliśmy półżywi więc ten wieczór minął nam bardzo szybko. Za to rankiem chcieliśmy odespać podróż, ale większość z nas zerwała się na równe nogi bardzo wcześnie. Zmiana czasu o 7 godzin w porównaniu z naszym dała się odczuć. Śniadanko, pierwsze spacery nad Ocean. Na dziś zaplanowaliśmy objazd miasta Limy. Znowu Antek tym razem zgubił klucz do własnego pokoju hotelowego. Jak się okazało, miał go w kieszeni... Pogoda dopisywała, pokazało się nawet zza mgiełki słońce. Najbardziej wyczekiwanym punktem programu, po tym jak zwiedziliśmy Plac San Martina, Kościół Św. Franciszka, Główny Plac w mieście okazał się stary hotel w którego barze zatrzymaliśmy się na pisco sour - narodowy drink na bazie pisco - wódki z winogron. W większości zafundowaliśmy sobie porcję grande - co było słychać w autobusie, ale w Muzeum Złota zachowywaliśmy się bardzo porządnie. Czas na kolację, cały czas zerkamy na zegarki i porównujemy z czasem polskim. Mamy 1 w nocy, pora na kolację wątpliwa, ale głód dokucza. A tu na stół wjeżdżają same rarytasy: ceviche - surowa ryba z sosami, ośmiorniczki z sosem oliwkowym, zapiekane z parmezanem małże, muszelki z pomidorkami i cebulką, risotto z owocami morza i na sam koniec ryba. Delikatesy!!!! Nawet Marysia i Hania nie jedzące owoców morza skusiły się na co nieco. Wieczorem zakupy owocowe i powrót do hotelu. Co poniektórym wcale w głowie nie było spanie. Ściągnęliśmy wprost z ulicy lokalnych grajków, którzy przygrywali nam w restauracji hotelowej. Chcąc nie chcąc cały hotel bawił się razem z nami.

3:30 Pobudka. 4:30 wyjazd. Bez mrugnięcia okiem stoimy gotowi do drogi. Na zewnątrz ciemno, głucho i znowu mgła. Słuchamy kilku słów jeszcze o Limie i wraz z wyjazdem z miasta zapadamy w smaczną drzemkę. Kierowcy podgrzewają nam nasz autobus do tropików, i gdy za oknem mrzawka i garua w środku parują nam szyby. Pierwszym przystankiem będą Wyspy Ballestas. Od niedawna wróciły dopiero do programów turystycznych. Sierpniowe trzęsienie ziemi w Peru właśnie w tym rejonie wyrządziło najwięcej spustoszeń. Ślady tej katastrofy widoczne są nawet do dzisiaj. W wioskach porzez które przejeżdżamy rozstawione nadal są namioty. Przy drodze całe usypiska gruzów. Wyspy przetrwały jednak w nienaruszonym stanie i podjęły nas jak zwykle całą chmarą ptaków i wielką kolonią lwów morskich. Ale to nie koniec atrakcji na dzisiaj. Po kilkudziesięciu kilometrach dojeżdżamy do oazy Wacachina i tu zgodnie cała grupa zasiada w boogi (potocznie quadach). Z wiatrem i piaskiem wszędzie gnamy podskakując i piszcząc po pięknym księżycowym krajobrazie. Wydmy są zachwycające. Pięknie prezentują się w słońcu, które dopisuje nam jak na zamówienie. Czas na zjazdy na desce po wydmach. Wprawdzie na brzuchu "na śledzia" ale ile mamy frajdy. W grupie niezjeżdżających zdecydowana mniejszość. Zaśmiewamy się obserwując techniki zjazdu. Jacek zakopał się nam w piasek (wina deski). Mamy pierwsze straty i uszczerbki zdrowotne: Danusia C. wjeżdżając w swojego Męża zraniła się w palec. Nic to - owinęliśmy paluch podręczną taśmą i Dana zjechała jeszcze z dwóch kolejnych górek. Podobnie Antek i Jacek, którzy poocierali sobie ramiona i łokcie. I tak frajdy było co niemiara. Dalszą drogę kontynuujemy podsypiając trochę w autobusie. Nazca - to nasza kolejna przerwa w podróży. I znowy wszyscy decydują się na przelot awionetkami nad liniami. Dzielimy się w grupy po 5 i 3 osoby (niektóre małżeństwa zadecydowały o podziale wewnętrznym między sobą). Strach ma wielkie oczy. Wylądowaliśmy po półgodzinnym locie w nienaruszonym stanie (prawie wszyscy) i po chwili wróciły nam nawet kolory. Ale co widzieliśmy tego się nie da zapomnieć.

Pojechali i napisali: