Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

USA 1-22.08.2009

Mesa Verde, Monticello, Price


09-08-2009

Śpimy jak zabici. I na nic się zdały nasze założenia, że ruszymy bardzo wcześnie, by zwiedzić Mesa Verde o świcie. Leniwie przeciągamy się ok. 8.00. Potem czas na śniadanie i oczywiście poranną sesję zdjęciową z psiakami. Chwilę jeszcze plotkujemy z właścicielami i wreszcie ruszamy. Dojeżdżamy do parku i od samej bramy wjazdowej zapowiada się na duży ruch. Jest to jedyny park w USA, gdzie w centrum informacji sprzedawane są dodatkowe bilety na poszczególne punkty widokowe. Mesa Verde to pozostałości zabudowań ludzkich plemion zamieszkujących oryginalnie te tereny przed ok. 800 laty. I my ustawiamy się w długiej kolejce po bilety. Chcąc zwiedzić jak najwięcej wykupujemy miejsca w dwóch najciekawszych punktach, po czym dodatkowo wybieramy jeszcze jeden, gdzie możemy pospacerować samodzielnie. Ludzi mnóstwo, bilety jednak limitowane do 50 osób co pół godziny. Brak miejsc na wcześniejsze pory burzy nasze plany o szybkim zwiedzaniu. O wyznaczonej porze stawiamy się na zbiórce. Pani przewodnik zbiera nas i wita. Potem instruuje nas o wszystkich możliwych niebezpieczeństwach, a całe zwiedzanie to zaledwie pół godziny. Trochę to nazbyt amerykańskie by zamiast opowiadać o zwiedzanych ruinach koncentrować się na możliwych objawach choroby wysokościowej. To jednak nie koniec, pani ma poczucie misji i prócz wyuczonych regułek o zwiedzanym miejscu dzieli się z nami swoimi przemyśleniami na temat filozofii życia i psychologii. Dajemy za wygraną, i jak tylko nasza tura dobiega końca jako pierwsi rzucamy się do ucieczki. Przed nami kolejne podobno zdaniem Maćka ciekawsze zwiedzanie, bo trasa wymagająca przeciskania się przez wąski tunel, wchodzenia po stromej drabinie. Niestety tu trafia się nam młody pan przewodnik. I zaledwie po pół godzinie od zakończenia zwiedzania z panią przewodnik zaczynamy za nią tęsknić i odszczekujemy wszystko co złe o Niej pomyśleliśmy. Ten pan to dopiero gagatek. Ma ogromną wadę wymowy, co przy jego i tak bardzo amerykańskim akcencie dodatkowo utrudnia nam jego zrozumienie. Do tego korzysta z przywileju bycia słuchanym przez grupę 50 osób i mówi, najpierw o zwiedzanym miejscu, potem o zwierzętach występujących w okolicy, następnie o roślinach uprawnych, potem o swoim rodzinnym mieście, pokoju, szkole, pracy… I nikt z grupy nie śmie mu przerwać. Straszne. Wreszcie kończy. Zadowoleni ruszamy ochoczo w przód. Jednak niezbyt długo trwa nasza radość. Pan jasno ustala zasady gry oznajamiając, że przy kolejnym przejściu musimy na niego poczekać, to nam jeszcze coś opowie. I zaczyna, jakby na nowo… Znowu najpierw o ruinach, potem o zwierzętach… Co za nudy! A nie mamy pozwolenia by samowolnie oddalić się od pana. Dzieci zaczynają płakać, maluchy na rękach u rodziców szaleją, inni nerwowo oglądają się to na prawo, to na lewo… Cóż robić. Na pewno Mesa Verde zostawi po sobie niezapomniane wrażenia. Wracają do mnie jak bumerang teraz słowa często wypowiadane na koniec naszych wycieczek, jak ważna jest osoba przewodnika na trasie. Prawda. Taki jak ten potrafi zabić najbardziej rozochoconego globtrotera. Koniec. Opuszczamy Mesa Verde. Przed nami kawał drogi do przejechania. Udajemy się najpierw na północ, miejscowość Monticello tu nocowaliśmy. Stąd już niedaleko do Moab – pamiętnego miejsca pokąsania przez pchły. Tu zatrzymujemy się na kolację. Niestety upatrzona przez nas restauracja na wzgórzu w niedziele jest zamknięta. Nie mamy do niej szczęścia. Za pierwszym podejściem kolejka nas zniechęciła, a teraz niestety lokal nieczynny. W mieście rezygnujemy z miejsca, które już znamy i wybieramy się do restauracji włoskiej. Siadamy do stolika i otwieramy menu. Słaba oferta. Wychodzimy. Zachowujemy się jak rozkapryszeni turyści. Wreszcie przy samej głównej ulicy znajdujemy kolejny lokal, który okazuje się strzałem w dziesiątkę. Pyszne kluchy w stylu włoskim, tego nam było trzeba. Przed nami jeszcze kawał drogi do przejechania. Celem jest Salt Lake City, ale około północy jesteśmy na wysokości miejscowości Price, gdzie poddajemy się i zostajemy na noc.

Pojechali i napisali:

PFR