Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

RPA 11-27.10.2009

Swaziland


17-10-2009

Opuszczamy teren przy Parku Krugera. Ale mieliśmy farta z pogodą. Dzisiaj niebo zasnute ciemnymi chmurami i siąpi deszcz. Lepiej jednak było oglądać zwierzaki w pełnym słońcu. Dzisiaj przed nami przejazd do Hluhluwe. Zanim jednak tam dotrzemy musimy pokonać kawał drogi. Nawet na kilka godzin wjedziemy do Swazilandu – drugiego co do wielkości państewka w Afryce. Oczywiście czeka nas najprawdziwsza odprawa graniczna. Jesteśmy odsyłani z jednego okienka do drugiego. Wreszcie stoimy we właściwym ogonku. Załatwiamy wszelkie formalności wyjazdowe, żegnamy się z RPA, Musimy przemaszerować kawałek do okienka, gdzie zostaniemy opieczętowani stemplem ze Swazilandu. Wszystko gotowe. Możemy wjeżdżać do nowego dla nas kraju. Przy granicy pogoda jak w RPA. Na przemian raz słońce, raz deszcz. Ludzie byli nami na granicy bardzo zainteresowani, podpytywali skąd jesteśmy, dokąd jedziemy, jak się nam podoba w Afryce. Swaziland niewiele różni się krajobrazowo od krain towarzyszących nam po stronie RPA. Więcej tu bydła i trzciny cukrowej. Na wysokości stolicy toniemy w gęstych chmurach i mgle. Po omacku jedziemy przed siebie.

Postanawiamy cos przekąsić. Wynajdujemy restaurację przy drodze i zamawiamy dania. Czekamy bardzo, bardzo długo. Za to jedzenie smaczne. W restauracji spotykamy oficjeli, a przed budynkiem auto rządowe korpusu dyplomatycznego z flagą Tanzanii. Dowiadujemy się, że pan ambasador właśnie je obiad. W tym samym czasie pan ambasador zagaduje Wacka i wypytuje Go o szczegóły naszej podróży. Przy wyjściu z restauracji zostawi nam swoją wizytówkę i zaprosi do siebie. Jest ambasadorem Tanzanii w Mozambiku i Swazilandzie, a dzisiaj właśnie jadł obiad w drodze do hotelu.
Poszerzamy krąg naszych znajomości, które nie wiadomo kiedy i gdzie mogą się nam przydać. Czas na nas. Pochmurny dzień zdaje się chylić ku końcowi. A my chcemy koniecznie odwiedzić jakąś oryginalną wioskę w Swazilandzie. Oglądamy bacznie małe domki i szukamy kilku, przy których widać ludzi. Z ulicy zagadujemy spacerujące dzieci. Jak tylko zatrzymamy się na skraju drogi jak grzyby po deszczu pojawiają się wokół nas dzieciaki. Ustalamy jednak jeden plan gry i wybieramy się do małego domku w głębi pola. Po piachu, błocie docieramy do maleńkiego domku. Wśród zgromadzonych dzieciaków rozdzielamy nasze słodycze, zabawki, długopisy, kredki. Wszyscy wyraźnie zainteresowani są naszą obecnością. Jedna z dziewczyn opowiada nam o swoich losach i pokazuje wnętrze maleńkiej chatki, gdzie w jednym pomieszczeniu jest wszystko co najpotrzebniejsze. Na zewnątrz kuchnia – królestwo. Tylko kawałek beczki i blachy i tu przygotowywane są posiłki.
My podążamy za naszą przewodniczką do jeszcze jednego domku i oglądamy bardziej tradycyjny domek. Zasada wewnątrz taka sama – jedno pomieszczenie z wszystkimi najpotrzebniejszymi narzędziami. Dzieci coraz więcej. Musimy oszczędnie zarządzać naszymi skarbami. Żegnamy się mile zaskoczeni uprzejmością i gościnnością naszych gospodarzy. W podziękowaniu za umożliwienie zobaczenia skromnych chatek zbieramy kilka randów. Obie strony wydają się być zadowolone.
Do granicy już tylko kilka kilometrów. Odprawiamy się teraz w drugą stronę i ruszamy dalej. Nocujemy w rodzinnej lodży, która wspiera program adopcji kotów. Niestety pada, nie bardzo, ale jednak. Jemy kolację… Zaskakują nas panie z obsługi, które nagle wychodzą na środek i wspaniałymi głosami wykonują kilka znanych utworów afrykańskich, a nawet hymn RPA. Same niespodzianki. Czas na nocleg po bardzo długim dniu. Ustalamy zawczasu dwa plany i dwie opcje: na wypadek deszczu i na wypadek jego braku. Ja wierzę, że do rana po deszczu nie będzie nawet śladu.
W nocy nie zamykam okien do mojego domku i budzę się w środku nocy, czując, że nie mogę ruszyć nogami. Do tego ciepło mi w stopy. Okazuje się, że kot - mieszanka zwykłego z kotem afrykańskim wskoczył przez uchylone okno i znalazł sobie idealne miejsce do spania. Dobrze, że to tylko mały kot…

Pojechali i napisali: