Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Nowa Zelandia i Australia 27.10.- 23.11.2011 (27)

Park Narodowy Tongariro - treking 19 km


04-11-2011

Co niektórzy wypominali mi, że wstajemy w Nowej Zelandii wyjątkowo późno i w ogóle jakoś tak mało intensywnie. Dzisiaj mieli zmienić zdanie. I to jak bardzo…

Zacznijmy jednak od początku. Dzisiejszego punktu programu nie mogło zabraknąć na naszej trasie. Najpierw opowieści Jamirami o wspaniałym trekkingu w Parku Narodowym Tongariro. Wskazówki co do podziału grupy, wymiany kluczyków na trasie i opisy barokowe wspaniałości przyrody na trasie. Potem żal Oli i Wacka oraz Agaty i Kaśki, że pogoda uniemożliwiła im wejście na szlak. Dodatkowo bajkowe opisy trasy we wszystkich przewodnikach, na forach internetowych, itd.. Decyzja zapadła. Ruszamy na trekking. Przed nami 17 do 19 kilometrów do przejścia, w zależności od źródeł, czas ok. 6-8 godzin. Pogoda idealna, piękne słońce mimo wczesnej pory. Co wiemy, że czekają nas 4 pory roku na szlaku, że może być zimno, że szlak nie jest trudny tylko długi i że nie można go pominąć.
Formujemy grupę. W hotelu zostają Aniołowie. Marek doznał przed wyjazdem urazu kostki i teraz jak na złość ten się przypomniał. Jak bardzo będziemy im zazdrościć już za kilka godzin. My jednak już o 6.30 gotowi w dwóch autach, z zapasem jedzenia i picia bo na drodze nie ma nic jedziemy do bram parku. Wjeżdżamy wspólnie na parking, gdzie startują Mariusze, Maciek M. i Aga. Oglądamy mapę, wszystko wydaje się potwierdzać. Prócz nas kilka innych samochodów, przy czy jest to parking gdzie zazwyczaj wszyscy kończą marsz. My jednak chcąc wymienić się kluczykami zaczynamy z dwóch krańców jednocześnie. Tu startują Maciek i Mariusz oraz Aga – nasi ubiegłoroczni zdobywcy Kilimandżaro oraz Mario słynący z zamiłowania do górskich wycieczek.
Na zewnątrz bardzo rześko, ale słonecznie.
My przejeżdżamy na inny parking, tu zdecydowanie większy ruch. Sznurujemy mocno buty, naciągamy czapki (kto ma) i ruszamy. Najpierw szlak prowadzi łagodnie pod górę. Podglądamy bardzo precyzyjnie oznaczenia na słupkach i na tablicach, wszystkie czasy marszu zgadzają się co do minuty. Widoczność nie jest zbyt dobra, ale przecież jest jeszcze bardzo wcześnie a na dole piękne słońce. Niestety z każdym kolejnym kilometrem widoczność zamiast się poprawiać w zastraszającym tempie się pogarsza. Nadciągają chmury i zaczyna padać. Nie wszyscy są przygotowani na taki deszcz i takie warunki, do tej pory Nowa Zelandia miała raczej tendencję do dramatyzowania i tak potraktowaliśmy też dzisiejsze ostrzeżenia o deszczu czy śniegu. O jakże się myliliśmy. Leje jak z cebra, jesteśmy cali mokrzy do samych majtek. Przed nami strome podejścia, pojawia się śnieg. Za jedną ze skal szukamy schronienia by zjeść nasze kanapki i złapać oddech. Zosia i Basia są już mocno zmęczone. Maciej idzie jako pierwszy, wymiennie z A. My po środku. Inni piechurzy tak samo mokrzy jak my i tak samo przygotowani jak my. Słabe to pocieszenie. Śnieg zamienia się w całe bardzo nieprzyjemne chmury maleńkich piekielnie ostrych igiełek lodu, które bezlitośnie wbijają się nam w twarz i ranią policzki oraz oczy z każdym mocnym podmuchem wiatru. Wkładamy okulary przeciwsłoneczne, parują i są bardzo mokre. Zdejmujemy, mrużymy oczy z bólu. Każdy ma dość. Na pewno każdemu z nas przyszła na myśl idea powrotu. Jednak to co za nami też nie napawa zbyt wielkim optymizmem. Decyzja męska, Rysio i Maciek pchają nas na przód. Jesteśmy już bardzo wysoko, ale droga pnie się jeszcze wyżej, przed nami najtrudniejsze etapy, jesteśmy na samej nieosłoniętej z żadnej strony grani a wiatr wieje bezlitośnie. Kilkukrotnie musimy paść na kolana i przytulić się do ziemi w obawie by nas nie zdmuchnęło.
Pojawiają się pierwsze łzy w oczach. Zosia składa uroczystą przysięgę, że to jej ostatni trekking w górach. Wierzyć? Nie wierzyć? Wielu z nas myśli podobnie. Za każdym zakrętem wydaje się nam, że to już koniec. Niestety jeszcze sporo przed nami. Nikt nie idzie z naprzeciwka by zapytać czy daleko jeszcze. Wreszcie jesteśmy na samym szczycie. Przed nami nie koniec niespodzianek. Wielka dolina wypełniona grubą warstwą śniegu. Jest nadal bardzo wietrznie, zimno i nieprzyjemnie. Każdy z nas ma już bardzo opuchnięte dłonie i ledwo co rusza palcami. Część z nas ma mokre buty, skarpetki i nogi. Zimno nam bardzo. A tu do przejścia kolejne metry po śniegu. Zapadamy się regularnie ale brniemy dalej. Na horyzoncie idzie nam z naprzeciwka nasza czwórka. Też zmęczeni, narzekają na strome podejście i schody, boimy się przyznać co dopiero przed nimi. Przekazujemy sobie uroczyście kluczyki. Aga na domiar złego zapomniała zabrać z pokoju kanapki dla chłopaków, idą na głodniaka. Ale to po ich stronie jest doświadczenie. Aga zdążyła nam powiedzieć, że to właśnie takich atrakcji spodziewała się tutaj w Nowej Zelandii. Czy oby na pewno?
Teraz już łatwiej. Ale mamy pierwszą kontuzję. Basia nadciągnęła sobie przy schodzeniu nogę i kuleje. Rysio pomaga jej i idą na koniec. My by się rozgrzać szybko maszerujemy przed siebie. Pogoda nieznacznie się poprawia, na tyle, że odsłania ładne kolorowe jeziorka. Jest przynajmniej na co popatrzeć.
Zejście ze szczytu też jakoś nie napawa wielkim optymizmem. Jest co dreptać i żużel wulkaniczny pod nogami. Co zejdziemy kilkanaście metrów to pojawia się przed nami kolejny pagórek i trzeba skrobać się na mały ale zawsze szczyt.
Na naszym horyzoncie chatka. Mamy jeszcze zapasy jedzenia, decydujemy się schronić przez chwilę w domku. Tu z zazdrością podziwiamy małą grupkę Niemców w krótkich spodenkach ale z kocherem. Dojadamy kanapki, potem mandarynki i jabłko. Mamy jeszcze batoniki. W tym czasie dołączają do nas Rysio i Basia, także oni na chwilę odpoczywają. Znaki nie kłamią i obwieszczają jeszcze 1,5 godziny do parkingu. Startujemy. Pogoda nieco lepsza, trochę więcej słońca. Poprawiła się też widoczność. Mamy rozległą panoramę przed sobą. Jest rzeczywiście co podziwiać. Choć trasa na samym początku nie odpowiadała opisowi naszej grupy, że taka stroma i długa, zmieniamy zdanie, rzeczywiście stopnie są upierdliwe i naprawdę jest co maszerować.
Nasza czwórka dobija jako pierwsza na parking, w oczekiwaniu na pozostałych piechurów A. wyciąga kości. Schodzi Rysio, ku naszemu zdziwieniu w tym samym czasie docierają na parking M, M, M i A. Mieli świetne tempo, nauka z Kilimandżaro nie poszła w las. Super. Są tak samo mokrzy i zmęczeni jak my, przyznają, że mieliśmy trudny odcinek do przejścia. Umawiamy się na spotkanie w hotelu. Zosia i Basia schodzą z góry, marzy się nam tylko gorący prysznic i odpoczynek.
W hotelu zapadamy w głęboki sen. Wrzucamy jeszcze rzeczy do prania i odpoczywamy. Niektórzy z nas obudza się dopiero rano następnego dnia. My wybudzeni przez nasze Koleżanki A i B idziemy do miasta na kolację. I dobrze, że znaleźliśmy jeszcze trochę motywacji, bo tu sporo ludzi, mecz nietypowo piłki nożnej a nie rugby i jak zwykle pyszna ryba albo wołowina.
Przed snem jeszcze mała narada techniczna odnośnie jutrzejszych planów i wreszcie zasłużony odpoczynek. Co poniektórych już zaczynają boleć łydki, mięśnie pupy, szyja, głowa.

Pojechali i napisali: