Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Nowa Zelandia i Australia 27.10.- 23.11.2011 (27)

Przylądek Kidnappers, głuptaki, muzeum Te Papa


06-11-2011

Słychać tylko jęki poranne. Dzisiaj pobudka już ok. 5, o 6.00 musimy wyjechać na Przylądek Kidnappers. Tu przed nami wycieczka w poszukiwaniu głuptaków. Rezerwowaliśmy tę wyprawę z dużym wyprzedzeniem i zasadnie, bo nie ma wolnych miejsc. Wybraliśmy nietypową formę zwiedzania. Na duży parking podjeżdżają dwa traktory, jeden z przyczepą i to są właśnie miejsca dla nas. Zajmujemy wyściełane kanapy i suniemy po plaży. Nasi traktorzyści pokazują nam warstwowe ułożenie skał i ciekawe klify, my jednak najbardziej czekamy na głuptaki. Ich małą kolonię mijamy przy Czarnej Rafie, do największej z nich wiedzie półgodzinny pieszy szlak. Dziarsko wybieramy się na trasę, choć jesteśmy nadal grupą z typu kuśtyk, kuśtyk, tu kolano, tu kręgosłup, tu ciągną łydki…

Nie poddajemy się i miło wspominamy nasz trekking.
Na górze ku naszemu zaskoczeniu ale i radości cała płaska polana wypełniona ptakami. Głuptaki mają tu swoje gniazda, akurat rozpoczął się okres lęgowy. Nad naszymi głowami szybują samce z roślinami, glonami w dziobach, budują gniazda. Niektóre samice wysiadują już po jednym jaju. Głuptaki wcale się nas nie boją, wręcz przeciwnie, stroszą piórka, zabawnie przekrzywiają głowy, pozują do zdjęć i oczywiście pokrzykują bardzo żywotnie.
Sesji nie ma końca, tym bardziej, że dookoła widoki równie ciekawe, mamy wzgórza, zielone łąki, strome klify, błękitne niebo. Nie wiadomo czym najpierw nacieszyć oczy.
Tym samym traktorem wracamy do portu, tym razem prawa strona przyczepy dwukrotnie zalana jest jedną z wysokich fal. Wyrównuje się, wszyscy mamy mokre buty i skarpetki.
Chwilę przed południem jesteśmy na miejscu, zarzucamy pomysł o kawie i kanapce i pędzimy do stolicy. Tu największą atrakcją jest wielkie muzeum Te Papa, a ponieważ zamykają je o 18 musimy zdążyć na czas by zobaczyć najciekawsze wystawy.
Co zgrana grupa to zgrana, już ok. 16 wszyscy spotykamy się na IV piętrze muzeum wcześniej zaparkowawszy nasze autka obok siebie. Nie sposób zgubić się w Nowej Zelandii. Zresztą pani wolontariuszka pracująca w tutejszej informacji z dużym uśmiechem wyznała iż Wellington to po prostu wioska, ale da się polubić. Lubimy i my.
Muzuem interaktywne i bardzo ciekawe. Oglądamy wszystkie eksponaty, bawimy się śledząc labirynt, docieramy do domku aby przeżyć trzęsienie ziemi, oglądamy największą ośmiornicę na świecie, potem filmy, bajki, spacery.
Decyzją grupy jedziemy do hotelu, jesteśmy w ścisłym centrum, zostawiamy bagaże i idziemy na spacer do miasta w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Mijamy restauracyjki chińskie, tajskie, malajskie, hinduskie, włoskie, libańskie, wreszcie znajdujemy dość miejsca w pizzerii. Właścicielem okazuje się przemiły Libańczyk, urodzony w Australii, który przed trzema laty odwiedził Polskę i bardzo mu się tam podobało. Zajadamy się pizzą kiwi i po spacerze po mieście zahaczając o parlament udajemy się na nocleg.  

Pojechali i napisali: