Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Mongolia 4-19.09.2017

Na Pustyni Gobi


08-09-2017

Wstajemy wcześnie, wieje wiatr ale nie jest zimno. Na śniadaniu spotykamy się wszyscy razem kompletni i gotowi na kolejny dzień. Dzisiaj przed nami Gobi i piękne wydmy. Oby mniej niespodzianek z naszymi autami i kierowcami. Jakby czytając w myślach nasz przewodnik odprawia szamański rytuał i kropi opony naszych aut kilkoma kropelkami mleka.

Ruszamy, przed nami 250 kilometrów, najpierw trochę szutrów, potem asfalt i znowu szutry. W małej miejscowości zatrzymujemy się na głównym placu i zaglądamy do tutejszych mini marketów. Zaskakuje nas wielki wybór artykułów, w tym wielu polskich, znajdujemy kompoty, marynaty, sałatki warzywne. W dziale z batonikami Wawel. My jednak uzupełniamy napoje, drobiazgi, są nawet pojedyncze owoce i rozglądamy się za toaletą. Jest jedna i to blisko nas, pani właścicielka z kluczykiem nadbiega z daleka, otwiera toaletę, czynne jest jedno oczko, pani zapala kadzidełko i podaje każdej z nas papier za 0,20 centa.

Ruszamy dalej, krajobraz dość podobny, aczkolwiek Mirek siedzący na przednim siedzeniu co kilkadziesiąt kilometrów sygnalizuje zmianę krajobrazu. Dostrzega różnice nawet takie najmniejsze, a to małe roślinki, a to krzewinki, które są albo się pojawiają a to znowu znikają.

Zatrzymujemy się przy stadzie wielbłądów, niestety zanim wszyscy wysypiemy się z aut wielbłądy wstają i psują całe stado osiadłe na piasku.

Zatem kolejny postój przy kolejnych zwierzakach, te mają więcej cierpliwości i wytrzymują nas nawet z bardzo bliska.

Dzisiaj śpimy u rodzin nomadów, wszyscy jesteśmy ciekawi co nas czeka. Z daleka widać wielkie pasmo pięknych piaszczystych wydm, ciągną się zgodnie z naszymi przewodnikami na długości nawet 100 kilometrów. Tuż pod wydmami znajdujemy mini osadę. U jednej z rodzin okazuje się, że mamy 4 jurty, zostawiamy tutaj naszych singli i rodziny a my babski team jedziemy do jurty obok. Zanim jednak ruszymy lunch jemy u rodziny numer 1. Jesteśmy trochę zaskoczeni co dostaniemy. Okazuje się, że starsza gospodyni zaprasza nas do swojej jurty, usadza przy niskim stoliku na jeszcze niższych stołeczkach a na stole już stoją miseczki z zupą. Ta z warzywami, mięskiem wygląda na wzmocniony rosołek. Z dużą rezerwą próbujemy i po minach widać, że zupa jest smaczna. W termosach gorąca woda do herbaty i kawy. Są nawet ciasteczka. Na stole mini poduszeczki smażone w głębokim tłuszczu. Wcześniej na przełamanie lodów pani wyniosła nam kruche ciasteczka, miks tych kupionych i tych smażonych w domu w… wiadrze, wielkim, ocynkowanym zwykłym wiadrze.

Kiedy nasyciliśmy pierwszy mały głód, rozglądamy się ciekawi po jurcie. Dostrzegamy suszący się zbrylony jogurt przy drzwiach na siatkach, potem Asia w wielkiej sakwie z bydlęcej skóry wynajduje kumys, mamy jeszcze wielkie garnki i kanki z mlekiem, serwatką i śmietaną.

Deseru nie ma się co spodziewać, dlatego myszkujemy w naszych zapasach jeszcze z Polski i znajdujemy coś słodkiego.

My jedziemy do naszych jurt. Są ciut skromniejsze ale szybko zajmujemy łóżka. Zostawiamy bagaże i wracamy do naszych kolegów i koleżanek. W planach popołudniowych wycieczka na wydmy, przy nich znajdujemy święte źródełko, skąd ludzie noszą wodę w kanistrach, przyjeżdżają tu całymi rodzinami. My także napełniamy nasze butelki. Woda lodowata i bardzo pachnąca mułem, ale podobna mająca cały szereg cudownych właściwości.

Oaza jest przecudna. Zielona trwa, całe kępki jeszcze wyższej trawy, mała rzeczka, krowy pasące się tutaj, konie. My mijamy cały szereg zwierząt, zapakowane tutaj auta i od razu ruszamy w stronę wydm. Podejście nie okazuje się zbyt łatwe ale większość z nas decyduje się na podejście. Niektórzy zostają w wysokich butach, inni wolą sandały a są i tacy, którzy ruszają na bosaka.

Dość sprawnie idzie nam pierwszy etap drogi i zdobywamy pierwszy szczyt. Piękny widok na kolejne wydmy, Maciek, Gosia i Michał ruszają jeszcze wyżej. Niesamowite echo, z daleka tubalny głos Maćka i chichot Gosi. W ślad za nimi ruszają kolejne Dziewczyny. My leniwie grzejemy się w słońcu siedząc okrakiem na szczycie wydmy.

Widok piękny: cudne chmury, oaza zielona.

Po zejściu do samochodów konsultujemy i porównujemy co było widać z dołu a co z góry, mamy przegląd przez wszystkie ptaki, które pojawiały się w okolicy.

Wracamy do obozowiska. Niektórzy z nas decydują się jeszcze na karawanę na wielbłądach. Poza Marylką żadne z nas jeszcze nie jeździło na wielbłądach dwugarbnych. Pierwsza wsiada Krysia, która bardzo zachęca reklamując wygodę i przyjemne siodło. Zatem i my skrobiemy się na kolejne zwierzaki. Mamy dwie grupy wielbłądów. Jedni idą na prawo, my sznur babski na lewo.

Wielbłądy oczywiście parskają, bulgoczą, wycierają o nas nosy. Mamy mnóstwo frajdy, są tak ze sobą związane, że ciężko zrobić dobre zdjęcia ale jakoś się udaje. Wracamy do obozowiska o zachodzie słońca i tym samym mamy wspaniały widok na wydmy, pustynię i oazę.

Pod jurtą, która ma lekko podwinięte boki widać suszące się mięso porcjowanej kozy, a skąd wiadomo, że kozy, otóż na ziemi znajdujemy rozłożoną ciepłą jeszcze skórę zwierzęcia.

Hmmm, a przed nami kolacja. Za chwilę pani nasza właścicielka zaprasza nas do swojej prywatnej jurty, gdzie przy maleńkim stoliczku na jeszcze mniejszych stołeczkach zajadamy makaron z  warzywami i kawalątkami mięska.

Nieśmiało jak zwykle smakujemy, pierwszy test zdany, jedzenie bardzo świeże i smaczne. Teraz sięgamy po herbatę a potem już we własnej jurcie robimy sobie wieczorek. Wyjmujemy zapasy słodkie i słone z Polski. Okazuje się, że mamy tego całkiem sporo.

Przy rozmowach stale przewija się wątek ciężkiego życia w Mongolii. Szykujemy listę pytań, które chciałybyśmy zadać naszej gospodyni jutro. Najbardziej interesują nas losy małej dziewczynki, zapewne córki, która lada chwila powinna iść do szkoły, tylko dokąd, na szkołę z internatem jest przecież jeszcze za mała…

Pojechali i napisali: