Estera Hess — podróżnik, traveler, pilot wycieczek zagranicznych, explorer, lingwista. Smakosz kuchni świata, amator sportów motorowych. Łowca przygód egzotycznych, ekspert w planowaniu indywidualnych wyjazdów zagranicznych. Doradca przy wyborze kierunku wakacji.
Wstajemy wcześnie, od razu rozsuwam zasłony by sprawdzić pogodę na zewnątrz. Nie zanosi się na zbyt dobre widoki, a może to tylko poranne chmury i za chwilę będzie inaczej – mam taką nadzieję.
Śniadanie w hotelu okazuje się bardzo smaczne, zaraz siedzimy w busie i jedziemy do miejscowości Debark, skąd ruszamy do Parku Narodowego Gór Siemien. Dzisiaj nawet Ci, co na co dzień nie rozstawali się z japonkami zmienili buty na trekkingowe. Zamierzamy pochodzić po górach. W Debark jesteśmy idealnie po dwóch godzinach drogi wiodącej przez mniejsze wioski, pola, udało się nam na punkcie widokowym nacieszyć oczy rozległą panoramą na góry ale apetyt mamy dużo większy.
W Debark po wpisaniu się na listę odwiedzających park, otrzymujemy w pakiecie przewodnika oraz dwóch strażników w pełni wyposażonych w broń. Zamiast stać i czekać na autobus, który pojechał się zatankować, korzystamy z okazji i siadamy na kawie. Dzisiaj w wersji wystrzałowej bo zapraszamy na kawę jednego z uzbrojonych strażników. Po chwili auto podjeżdża i jedziemy do parku. Nasz kolega uzupełnia informacje, pogoda taka sobie, ale cały czas tli się nadzieja, że będzie lepiej.
Przy jednym z hoteli wysiadamy na dwugodzinną przechadzkę po parku, jest dość chłodno i siąpi, jesteśmy na 3400 m n.p.m. i teraz nastąpią dwie historie i dwie opowieści.
Nie ma sensu czekać na piękny widok, trzeba iść dalej. Niestety przez kolejną godzinę pogoda wcale nie będzie lepsza, ale sprytny przewodnik wyjmuje przy strategicznych miejscach swój telefon i pokazuje nam zdjęcia przy dobrej pogodzie. Po godzinie marszu zapada decyzja o powrocie. Zanim jednak do hotelu, jedziemy na miejsce gdzie powinny być małpy. Dżelady to tutejsza atrakcja i endemiczny gatunek małp żyjących w Etiopii, nazywane inaczej małpami z krwawiącym sercem, mają po lewej stronie klatki piersiowej charakterystyczne nacięcie, które pęczniej i jest bardzo czerwone szczególnie w okresie godowym.
Na miejscu okazuje się, że stado liczy kilkaset sztuk, udaje się nam zrobić im piękne zdjęcia z bardzo bliska, a nawet usiąść i dać im bawić się wokół siebie. Wszyscy mamy sporo radości.
Nie czuję się dobrze, ból brzucha jest tak duży, że podejmuję decyzję, by jednak wrócić do hotelu, który dopiero co minęliśmy. Jeden ze strażników nie pozwala mi iść samej. Grupa oddala się, mi płyną łzy. Strażnik z rozczuleniem ociera mi łzy i pociesza jak tylko potrafi, język nie jest potrzebny, widocznie moje cierpienie jest bardzo widoczne. Idziemy już nawet za rękę, chyba strażnik obawia się, że stanę i nie pójdę dalej. Wreszcie docieramy do lodży, gdzie przekazuje mnie w ręce kierowcy, który tutaj zostawił swoje auto, a ten wprowadza mnie do baru hotelowego. Siadam na fotelu i chlipię słaniając się z bólu. Pani kelnerka widząc, co się dzieje proponuje mi ciepłą herbatę. Po chwili pojawia się manager, który po wymianie kilku zdań oferuje mi kocyk a po chwili, czym mnie zupełnie rozczulił, przynosi termofor z wrzątkiem. Jestem zaopiekowana, ból jednak nie ustaje. Nasila się i to nie za bardzo optymistycznie mnie nastraja, mimo leków nie widać poprawy.
Około 14 spotykamy się razem z grupą, okazuje się, że do grupy chorych dołącza jeszcze Wiesia, w Jej przypadku to chyba pokłosie śniadania.
Zatem szybko decydujemy o powrocie. W autobusie podsypiamy. Zostawiamy naszych opiekunów w Debark i po kolejnych dwóch godzinach, które dla mnie trwają wieczność docieramy na miejsce. Kolacja dzisiaj w hotelu, po wczorajszych dobrych wrażeniach grupa nie decyduje się na wyjazd poza hotel.
Decyduję się udać do szpitala. Cudem okazuje się, że mój zaprzyjaźniony kontrahent ma w Gondarze swoją grupę i jeden z przewodników pomoże mi w drodze do szpitala. Zjawia się wraz z kierowcą jak tylko podjedziemy pod hotel. Wacek, kolega z grupy postanawia towarzyszyć mi w szpitalu, nie chcąc zostawić mnie samej.
Ból jest już taki, że bez skrępowania płaczę i kwilę już nawet w samochodzie. Wskazana prywatna klinika nieczynna, obok druga, ale akurat nie przyjmuje dzisiaj turystów, wreszcie znajdujemy trzecią, przed wejściem tłum ludzi, jest tylko felczer, nie podejmie się leczenia. Sytuacja beznadziejna, ja coraz słabsza. Proszę chłopców o szpital, zwykły publiczny szpital.
Jedziemy, znajdujemy go bez trudu, wielka brama i budka strażnika. Otwiera bramę, wjeżdżamy. Wielki budynek budzący moje zaufanie ale i nadzieję na pomoc za chwilę znika, i my tam nie jedziemy, za nim wyłania się plątanina wąskich uliczek, domków, baraków i dziesiątki ludzi okutanych w swoje białe szaty, którzy krążą z miejsca na miejsce. Widzimy jak niektórzy niosą banany, inni materace. Jakoś tak mało szpitalnie. Ja nadal cierpię, kierowca nerwowo rozpytuje o ostry dyżur, kierują nami na prawo, na lewo, po kostce brukowej, po dziurach, wykopach, przecież to niemożliwe żeby tędy miał jechać każdy obolały albo co gorsze połamany pacjent. Wreszcie na końcu tego miasta w mieście dostrzegamy neon, od dawna nieczynny i pobity EMERGENCY.
Przed drzwiami z kratą tłum ludzi. Liczę na litość, a może na to, że jestem turystką . Udaje się, tłum się rozstępuje, mój kolega z Etiopii prosi o pomoc, Wacek jest ze mną. Sprawę ułatwia nam na pewno, że Wacek jest lekarzem. Sadzają mnie na ławce, takiej zwykłej drewnianej ławce. Omiatam ledwo przytomnym wzrokiem co dzieje się dookoła, pojedyncze łóżka, sami cierpiący ludzie, pojedyncze białe kitle, bardzo młodzi lekarze, tylko niektórzy mówiący ciut po angielsku. Żadnego białego człowieka poza naszą dwójką. Nie ma sal, nie ma parawanów, nie ma nic… Żadnej siostry, żadnej salowej, nie wierzę, kiedy za drzwiami widzę rynsztok. Tak, najprawdziwszy rynsztok w szpitalu. Choć boli jak diabli i łzy cisną mi się mimowolnie z oczu już knuję plan ucieczki. Nie może się okazać, że dolega mi coś co wymaga hospitalizacji, nie w tym miejscu, nigdy w życiu.
Jeden pan doktor stara mi się zmierzyć ciśnienie, jest ok, drugi robi kolejne pomiary, wydają się być dziwnie niskie, jednak jak zmieni sprzęt na nieowinięty plastrem, jest już dobrze. Rutynowy wywiad i zostaję skierowana do sali numer 3. Jest nadzieja, już coś się dzieje. Mam obok siebie Wacka i dwóch Etiopczyków: przewodnik i kierowca, nie ma ze mną żadnego lekarza (miejscowego), żadnej siostry, wózka, nic. Tak to tutaj działa, jeśli chory jest sam, ale to chyba nigdy nie ma miejsca, jest skazany tylko na siebie.
Musimy przejść korytarz, wydaje mi się, że koledzy z Etiopii starają się iść tak szeroko bym nie widziała co jest dookoła, niestety widzę, mimo bólu i załzawionych oczu, widzę te rozłożone w przejściu na ziemi brudne materace, chorych ludzi, mam nadzieję, że żywych jeszcze leżących w poplamionych prześcieradłach albo zakrwawionych szmatach na podłodze. Obok płynie rynsztok, opadająca z sił kobieta stara się skorzystać z toalety.
Widok na przynajmniej 60 osób, pewnie 40 z nich to pacjenci, leżą, siedzą, mają łóżka, materace, albo nie mają nic. Mi wskazują ławkę pod ścianą, proszę siedzącego tam młodego mężczyznę, by się przesunął, kładę swoją kartę choroby na biurku. Ku mojemu zdziwieniu, pan wyjmuje z uszu słuchawki i zakłada kitel oznajmiając, że jest moim lekarzem. Zostaję przyjęta natychmiast. Wacek bacznie nadzoruje, co się dzieje, wypytujemy wspólnie o to co mi dolega, jeszcze nie wiadomo. Mówi się już o pobraniu krwi i badaniu moczu. Godzę się na wszystko, ale nie jest to takie proste. Najpierw badanie. Gdzie? Na tej samej ławce, przed wszystkimi 60 osobami, bez zasłonki, bez niczego. My rozmawiamy po angielsku, pewnie nie wszyscy mnie rozumieją, jednak po mnie przyjmowani się pacjenci, których historię choroby poznaje cała sala. Wywiad, pan doktor pisze, ja płaczę. Mdli mnie, zdążę jeszcze uprzedzić, co się za chwilę wydarzy. Lekarz nawet nie reaguje, znajduję kosz na śmieci, do którego wrzucane są rękawiczki jednorazowe, lekarz kiwa głową. Czuję ulgę.
Co teraz? Mam chwile by rozejrzeć się po sali, obok kobieta z gorączką i dreszczami, na łóżku dalej transfuzja krwi, Wacek potwierdza, nie mylę się, kolejne łóżko rany pleców chyba, potem na ziemi na materacach (pewnie tych niesionych z zewnątrz) osoby pod EKG, ciąg łóżek pod ścianą to matki z maleńkimi dziećmi, kilku śpiących mężczyzn, jest misz masz. Pomiędzy łóżkami - rodzina, bliscy. Nie ma posiłków, chory je to co przyniesie rodzina. Nie ma pielęgniarek, do toalety, o niej słowo za chwilę, chorego nawet takiego lejącego się, musi zaprowadzić rodzina, leki należy wykupić w aptece obok i przynieść, najczęściej leżą pod poduszką, podaje je rodzina w obecności lekarza…
Przychodzi młoda pani doktor, świetnie mówi po angielsku. Wczytuje się w moją historię choroby, zamienia słowo z Wackiem, dostaję skierowanie na pobranie krwi w dwóch różnych miejscach oraz badanie moczu. Skierowanie to zwykła kartka, z moim nazwiskiem i badaniami, nic poza tym. Trzeba najpierw w kasie uiścić opłatę za badania, mniej niż 3 USD. Robi to mój kolega stojąc w jakiejś strasznej kolejce, drugi zabiera nas do laboratorium. Niestety tylko z nazwy. W pokoiku nie ma nic poza szafką, krzesłem, trzema metalowymi nerkami, jedną wielką żarówką stojącą na biurku. Przełykam ślinę. Jednak pan laborant, jak się domyślam, podchodzi z wacikiem, nasącza go czymś i przeciera mi palec. Uff, nie będzie tak strasznie, potem wręcza mi ten wacik do trzymania w drugiej ręce i kłuje palec. Dwie krople krwi trafiają na szkiełko i suszą się za chwilę pod tą żarówką na biurku. Za 40 minut mamy przyjść po wyniki.
Teraz mocz. Dostaję pudełeczko, takie jak po plakatówkach, bez wieczka, bez niczego. Do tego patyczek żeby zrobić wymaz. Wacek wtajemnicza mnie co i jak. Idziemy, tylko dokąd? Ta wizja toalety mnie trochę przeraża, ale ból nie pozwala mi rozmyślać. Moi etiopscy koledzy są zafrasowani całą sytuacją, ale bardzo mi pomagają, bez nich i bez Wacka nie dałabym rady przejść nawet przez podstawowe badania. Jest toaleta, wielka dziura w ziemi. Nieważne, trzymają mi drzwi, bo nie ma zasuwy. Sukces, odnoszę mocz do badania.
Wracamy do pani doktor, musimy pobrać jeszcze krew do jednego badania. Siadam na tej samej ławce. Pani doktor wyjmuje rękawiczki, ogląda moje żyły, wzdycha, wiem - są trudne do kłucia. Nakazuje pompować, a jedną rękawiczką zamiast stazy obwiązuje mi rękę. Potem wyjmuje jednorazową strzykawkę i wprawnie wkłuwa się pobierając krew. Uff. Plastra nie ma, siedzę i przyciskam ukłucie by zahamować krwawienie. Wacek w swoich prywatnych kieszeniach znajduje plaster (!) ale niestety w szpitalu nie ma nożyczek.
Probówka z krwią zostaje owinięta w rękawiczkę jednorazową i wręczona nam, właściwie koledze z Etiopii, który wie dokąd ja należy zanieść.
Mamy skierowanie, niczym się nie różni od skierowania na badanie krwi. Musimy wyjechać poza szpital. Brama zamknięta, podobno otwarta tylko do 18, jest już prawie 19. Kierują nas na prawo i lewo, strażniczka po długiej dyskusji zgadza się nas WYPUŚCIĆ ze szpitala. Szukamy prywatnego USG, w trzech kolejnych miejscach nie ma szans na USG. Sytuacja beznadziejna, wracamy do szpitala poddając się.
Wyniki krwi powinny nam wyjaśnić sporo rzeczy. Czekamy, pierwsze są, już mamy jakieś poszlaki. Czekamy na kolejne wyniki. Pani doktor pozwala się nam usadowić na krześle doktorskim za biurkiem i czekać. Obserwujemy co dzieje się na sali. Nadal poza lekarzami nie ma żadnego innego personelu, rodziny robią wszystko przy swoich pacjentach. Na ławeczce zasiada średnio co 5-10 minut kolejny cierpiący pacjent. Każda zawiesza na chwilę wzrok na nas, a potem dalej cierpi i czeka na pomoc. Rodziny noszą w rękach kubeczki na mocz, kroplówki, igły, rękawiczki. Nie tylko ja upatrzyłam sobie kosz na śmieci w nagłej potrzebie. Tylko na igły są specjalne pojemniki oznaczone na żółto.
Lekarze to młodzi ludzie, średnio wyglądają na 30 lat. Jest ich tu wielu, wiedzą który pacjent należy do nich, pojawiają się i znikają, wchodzą i wychodzą, nikt się nikomu nie miesza. Mają czas w całym tym absurdalnym chaosie, w moich oczach, choć Wacka też, znaleźć chwilę na serdeczności między sobą. Wymieniają pozdrowienia, przekazują sobie pilnie strzeżony kluczyk do toalety doktorskiej.
Nagle kierowca prosi mnie do USG. Udało mu się znaleźć USG szpitalne, poprosił tam lekarza o badanie i idziemy. Pomiędzy barakami, budynkami, jest już zupełnie ciemno. Udaje się nam wypatrzeć tylko część sal operacyjnych, oświetlone widać, że pracują. Wyglądają bardzo profesjonalnie. Chociaż tyle.
USG to mały pokoik na końcu świata, doktor młody, ale bardzo miły, wita się z Wackiem, mnie od razu wskazuje leżankę. Łóżko jest owinięte …firanką, w kolorze szaro burym. Ściana przy łóżku nosi ślady pacjentów i ich wydzielin sprzed ostatnich kilku tygodni? miesięcy? lat?
Kładę się na łóżku, czekam co będzie. Pan doktor bada mnie bardzo dokładnie wykluczając po konsultacjach z Wackiem kolejne schorzenia, znajduje kila rzeczy wartych wyjaśnienia. Żadna z nich nie jest wprawdzie bezpośrednią przyczyną bólu, przynajmniej tak się nam wydaje, ale jesteśmy już krok dalej. Badanie dobiega końca, wiem od Wacka, że sprzęt był bardzo profesjonalny. Żel, mam na brzuchu i boczkach litr żelu, lekarz orientuje się, że nie bardzo jak mam się wytrzeć, podaje mi chusteczkę z własnej kieszeni, wydaje się, że nawet lekko już używaną… Nie mam wyjścia. Pyta czy potrzebuję więcej, ale to chyba grzeczność, bo ani on nie ma już chusteczek ani ja nie śmiałabym o nie prosić.
Wracamy z wynikiem badania do pani doktor. Przegląda i już ma na mnie pomysł. Wtedy po godzinie czekania wraca przewodnik, który informuje, że probówka została źle opisana i badanie nie będzie zrealizowane. W obawie, że przyjdzie nam jeszcze tutaj czekać, albo jeszcze raz pobierać krew pytamy, czy jest to konieczne.
Pani doktor po chwili namysłu, sięga po recepty. Przepisuje leki i zaleca dietę. Najlepiej gdybym po trzech dniach mogła pokazać się u niej na kontroli. Niestety nie będzie to możliwe.
Ale ja już czuję, że jest mi lepiej.
Wracamy z Wackiem i chłopakami do hotelu. Obraz szpitala mam cały czas przed oczami. Zresztą ten szczegółowy opis jest tego dowodem. Piszę to po dwóch dniach, czuję się znacznie lepiej. Nie mogę jednak zapomnieć tej wizyty.
"Serdecznie dziękujemy ESTA TRAVEL za zorganizowanie niesamowitej wyprawy do Ugandy. To była absolutnie niezapomniana przygoda, która przyniosła nam wiele radości, emocji i niezwykłych doświadczeń. Wszystko od samego początku było perfekcyjnie zorganizowane, od transportu, zakwaterowania w malowniczych klimatycznych loggiach, po sam program wycieczki. Doceniamy Pani pasję i zaangażowanie w organizację wyprawy wyjątkowej i niepowtarzalnej. Dopracowanie wszystkich szczegółów sprawiły, że była to podróż magiczna - komfortowa i bezpieczna. Jesteśmy bardzo wdzięczni. Specjalnie podziękowania dla Pani za wsparcie na samym początku podróży kiedy nasze bilety lotnicze raz za razem były anulowane, a my przerażeni… ale co źle się zaczyna, dobrze się kończy. Pani spokój był dla nas wybawieniem."
"Chciałam w imieniu całej rodziny podziękować za super safari. Kierowcę mieliśmy bardzo sympatycznego. Lodge tez była świetna. Wielkie dzięki!"
"Właśnie wróciłam z drugiego wyjazdu z Waszym biurem w tym roku. Nie jestem osobą zbyt otwartą, opisując wrażenia i odczucia, ale nie mogę, nie wyrazić swojego zachwytu z tych pobytów. Jesteście niesamowicie profesjonalnym, rzetelnym biurem podróży. Już po pierwszym wyjeździe czułam się niesamowicie zaopiekowana, dopieszczona i zadowolona, ale pomyślałam, że to może przypadek, miałam szczęście, ale po drugim wyjeździe stwierdziłam, że to nie przypadek. Wy jesteście po prosu ŚWIETNI !!! Bardzo dziękuję za wspaniałe wakacje. Były to wyjazdy do Pauliny Młynarskiej, którą uwielbiam i na pewno jeszcze nie raz skorzystam z takich wyjazdów. Polecam biurko Esta Travel znajomym, bo wiem, że warto. Obserwuję Was w mediach społecznościowych i razem z mężem planujemy wyjazd z Esta Travel w jakieś ciekawe miejsce na Ziemi, może Azja ? Do..."
"Chciałabym serdecznie podziękować za wspaniałą keralską przygodę! Dziękuję za wszelką pomoc okazaną przed i w trakcie wyjazdu, dziękuję za wspaniałą opiekę pięknie uśmiechniętej, pomocnej i świetnie zorganizowanej Karoliny, dziękuję za inspirujące warsztaty z Pauliną w niezwykle urokliwym Kondai Lip. To był piękny czas!"
"Dziękuję Ci bardzo za ostatnie cudowne, dwie wyprawy. Spełniłaś moje młodzieńcze marzenia poznania Egiptu i zabrałaś mnie w przepiękne góry, o których śniłam przez ostatnie miesiące, pozwoliłaś mi uciec od stresu i pooddychać światem; wspaniały czas! Czekam z niecierpliwością na ciąg dalszy! "
"Dziękujemy za wspaniały program, znakomitą oprawę - pilotka i przewodnicy, znakomicie dobranych uczestników (może to przypadkowa selekcja, ale wyszła znakomicie pomimo dużej rozpiętości wieku). I oczywiście za świetną organizację wyjazdu „ku chwale Ernesta Malinowskiego”. Świetny i program i godny polecenia! "
"Chciałabym bardzo podziękować za cudownie zorganizowany wyjazd. Wszystko było dopracowane i zapięte na ostatni guzik."
"Dzień dobry Pani Estero. Chciałbym bardzo podziękować za wspaniałą wycieczkę. Muszę przyznać, że Pakistan zrobił na mnie ogromne wrażenie. Cieszę się, że to akurat z Pani biurem i Anią "przetarłem szlak". Nie będę się rozpisywał na temat programu, hoteli itp. ponieważ Ania zna moją opinię na te tematy i na pewno Pani przekaże (nie było na co narzekać). Jeśli chodzi o Anię, to napiszę tylko, że z taką kobietą aż chcę się podróżować. Mam nadzieję, że to nie ostatnia wyprawa z Pani biurem. Jeszcze raz dziękuję za super spędzony czas. Pozdrawiam"
"Safari fantastyczne! Naprawdę super. Kierowca ekstra, park przepiękny, super warunki. Wszystkim nam BARDZO SIĘ PODOBA !!! Dziękujemy"
"Chcielibyśmy serdecznie podziękować za zorganizowaną wycieczkę do Apulii, a w szczególności podziękować Martynie za perfekcyjną opiekę i organizację. Udało nam się nawet wspólnie odkryć nieznany dotąd akcent polski w Apulii, więc w trakcie wyjazdu staliśmy się nawet odkrywcami. "
"Chciałbym podziękować w imieniu swoim i żony za super wycieczkę, najlepsza do tej pory, na jakiej byliśmy, wszystko dopięte na ostatni guzik. No i wielkie dzięki za Izę i super przewodników!"
"Chcieliśmy jeszcze raz wyrazić nasze zadowolenie z udziału w ekspedycji pod hasłem "Wielka włóczęga po Egipcie". Jest nam bardzo miło, że poznaliśmy się osobiście. Pełen szacunek za szeroko rozumiany profesjonalizm."
"Dziękujemy! Było bardzo bardzo bardzo trudno. To była dla nas najtrudniejsza rzecz w życiu. Wiatr był potężnie silny, wiele osób zrezygnowało. Generalnie bardzo dobra organizacja podczas trekingu jak i poza. Dziękujemy serdecznie za te niesamowite wakacje. Tanzańczycy to świetni ludzie. Świetnie przeżycie! "
" Wyprawa do Peru to była niesamowita przygoda, pełna wrażeń i wyzwań. Wracamy zadowoleni, z tysiącem zdjęć i głowami pełnych wspomnień. "
"Chciałam gorąco podziękować z możliwość poznania Madagaskaru. Wyprawa, choć trudna absolutnie niezwykła i niezapomniana Podróżowanie z Anią to czysta przyjemność; nawet w absolutnie ekstremalnych warunkach. Cieszę się bardzo z tego czasu i mam nadzieję, że niedługo znowu wyruszę z Esta Travel. Pozdrawiam serdecznie"