Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

RPA 8-22.02.2008

Durban,Park Narodowy Tsitsikamma, Kapsztad


20-02-2008

Śniadanie na tarasie z widokiem na rozkwiecony ogród. Bardzo przyjemnie. Jednak chęć zwiedzenia Durbanu goni nas do przodu. Jesteśmy gotowi do drogi, bagaże główne już w przyczepce, my przy busie. Artur chce wycofać i zapakować nas na drodze głównej. I tu pierwsza niespodzianka – bus ani drgnie. Jeszcze jedna próba, i jeszcze, i jeszcze raz. Nic. Zapada decyzja - pchamy. Najpierw odłączamy przyczepkę. Nasi Panowie: Marek, Juliusz, Oskar i Artur wypychają auto na ulicę, za kierownicą zasiada Wacek. Na szczęście jest z górki. Bus nadal ani drgnie. Klops na całego. A czas nieubłaganie mija, do Durbanu trzy godziny drogi, a samolot nie poczeka. Dzwonimy po pomoc. Na szczęście pięć minut afrykańskich trwa tylko jakieś dziesięć. Pan z klemami ratuje nam życie. Wracamy po przyczepkę, po nas i ruszamy. I tu znowu kolejna niespodzianka, jedno z aut wyjeżdżających z parkingu przejechało po przewodzie uszkadzając tym samym zasilanie świateł w przyczepce. Nie czas rozpaczać, jedziemy bez świateł. Ruszamy uradowani, że jednak wszystko dobre, co się dobrze kończy. Mniej więcej na 70 kilometrów przed Durbanem, nasze auto zwalnia, potem traci moc, aż wreszcie staje i ani milimetra dalej. Tym razem brak benzyny. Czy dzisiaj na pewno nie jest 13 i to piątek? Zatrzymujemy przejeżdżające auto, nie mają kanistra, do stacji zaledwie 6 kilometrów, Artur zatrzymuje osobówkę i jedzie po paliwo. My prażąc się w słońcu odliczamy czas i czekamy na paliwo. Wreszcie jest z powrotem. Uzupełniamy braki, wszyscy do wozu i … nic. Auto ani drgnie, po kilku próbach siada ponownie akumulator. Akcja zatrzymania ciężarówki po raz drugi. Mijają nas niewzruszeni czarnoskórzy kierowcy, litość wykazuje Hindus. Wyciąga linę w sumie może długą na 2 metry, składa to na pół i chce nas ciągnąć. Panie zauważają nie cicho, że na pace wiezie metalowe rury… Nic to – nie mamy wyjścia, a samolot czeka. Dusząc się i krztusząc auto podskakuje i rzęzi przez chwilę, aż wreszcie odpala. Jedziemy o własnych siłach na najbliższą stację. Tankujemy się do pełna i pędem do Durbanu. Niestety nie uda się nam już przejechać przez miasto.

Pozdrowienia z Durbanu Wam przesyłamy,

Bo stąd dziś wewnętrzny lot mamy!

Całuski ślemy wszystkim Bliskim

Od Mamy, Taty, Żon i Cioć.

Wszystkich Internautów też pozdrawiamy, którzy śledzą naszej wyprawy los.

Teraz zależy nam tylko na punktualnej odprawie. Wpadamy na lotnisko tylko chwilę po czasie. Zbieramy szybciutko paszporty, nadajemy sprawnie bagaże i o czasie wsiadamy na pokład. Udało się !!!! O 14.10 lądujemy w Port Elizabeth. Odbieramy bagaże i zamawiamy dobrą kawę. Należy się nam. Artur dolatuje drugim samolotem. Odbiera nas i pakuje do podstawionego nowego auta. Mamy nadzieję, że tym razem bez przygód dotrzemy do naszej lodży na nocleg. Po drodze zerkamy na centrum miasta, potem zatrzymamy się na jednej z bardziej znanych plaż dla surferów. Przed kolacją jesteśmy na miejscu. Grażyna zdążyła jeszcze na spa i masaż a my zasiadamy przy stole i nadrabiamy zaległości z całego dnia. Czy ktoś nam uwierzy, że chodzimy tu spać przed 22? Jutro śpimy do 8.00!

Tsitsikamma – miejsce anielskie,

O boskich warunkach nie wspomnę!

Widoki diabelsko urocze,

Ocean – góry i słońce!

Jak mym słowom nie wierzycie

Przyjeżdżajcie sami

ESTA i Wam pokaże to cudowne życie!

Nie dospaliśmy do ósmej bo już po 6 pierwsi z nas kawkowali na tarasach przed domkami. Na pobliskich górach zatrzymały się gęste chmury, na deszcz się wprawdzie nie zanosi, ale dzisiaj potrzebne jest nam słońce. Mamy nadzieję, że za chwilę się rozpogodzi. Ja ścigam internet, ale niestety bezskutecznie. Suto zastawiony stół wita nas przy śniadaniu. Same smakołyki. O 9.00 ruszamy. Wcześniej akcja poszukiwania komórki Grażyny, stawiamy na nogach cały hotel, restaurację, nawet spa. A komórka znajdzie się za chwilę w najbardziej typowym dla pań miejscu – czyli damskiej torebce. Pierwszym przystankiem będzie wielkie i okazałe drzewo Yellowwood. Tu spotykamy inną polską grupę. Kolejny przystanek to już Park Narodowy Tsitsikamma i piękne klify schodzące wprost do oceanu. To słynna Trasa ogrodów. Wreszcie mamy coraz bardziej zdecydowane słońce, i dobrze, bo tu nam go potrzeba najwięcej. Woda mieni się wszystkimi kolorami błękitu. Zachłannie wpatrujemy się w toń oceanu by wypatrzeć spóźnialskie wieloryby. Ale niestety nadaremnie, wszystkie już odpłynęły, a kolejne pojawią się dopiero w sierpniu i zostaną tu pewnikiem do listopada. Park bardzo urokliwy. Dalszy etap to przystanek przy wysokim moście, gdzie można wykonać skok na bungee jumping. My póki co oglądamy tylko tych śmiałków, którzy zdecydowali się skoczyć. Sceneria piękna, ale sam skok nas nie przekonuje. Mieliśmy wprawdzie jedną poważną Chętną, ale niestety wiek Gosi nie pozwolił Jej oddać skoku. Mijamy wiele urokliwych miejsc i popołudniem docieramy do Knysna. Tu ogłaszamy czas na lunch i ewentualne zakupy. Wszyscy jesteśmy już trochę głodni. Wybieramy jedną z restauracji przy promenadzie. Na stołach królują ryby, krewetki, sushi, tylko Ania ma wieprzowinkę. Na zakupy nie zostaje zbyt wiele czasu. Dodajemy szybciutko do programu wjazd na punkt widokowy, skąd widać doskonale tzw. Głowy, stojące głazy przy ujściu laguny do oceanu. Niektórzy widząc napis „for sale” na jednym z pięknych domów rozmarzają się na samą myśl, co by było gdyby… Jeszcze jeden punkt programu to wizyta na farmie ostryg, Knysna słynie z ostryg, ich hodowli i corocznego festiwalu. Najpierw zostajemy oprowadzeni i wtajemniczeni w kolejne etapy hodowli a potem zasiadamy nad kieliszkiem dobrze schłodzonego białego wina i czekamy na ostrygi. Dzielimy się na „jadaczki” i „jadaczy”, Ci, którzy nie nabrali zaufania przesiadają się do innego stolika. A my delektujemy się ostrygami. Posileni wracamy do busa i przejeżdżamy do Wilderness, gdzie nad samym oceanem kwaterujemy się w naszym hotelu. Przed kolacją mamy jeszcze czas na kąpiele w basenie, spacer po plaży, a nawet ostatnie zdjęcia zachodu słońca.

Dzisiaj ruszamy do strusi. Pogoda niezbyt słoneczna, góry toną w gęstych chmurach. Szkoda, ale jak tylko pokonujemy pierwszy łańcuch górski i przebijamy się na drugą stronę - inny świat. Ukazują się nam przecudne widoki. Gdzie okiem sięgnąć cudne góry, przełomy. Zmienia się krajobraz i zupełnie inna szata roślinna. Jesteśmy na Małym Karoo - terenie pustynnym. Im bliżej nam do Oudsthorn tym więcej strusi na farmach. Miasto to słynie z hodowli tych ptaków. Naszym pierwszym przystankiem będzie jednak Jaskinia Cango. Udajemy się w głąb podziwiając piękne formacje. Podświetlone stalagmity i stalaktyty układają się w fantazyjne wzory. Bardzo się nam podoba, do tego przyjemny chłód. Na zewnątrz słońce świeci niemiłosiernie. Po jaskiniach czas na strusie. Wjeżdżamy na teren jednej z farm, która podejmuje turystów. Nasz lokalny przewodnik krok po kroku odpytuje nas z wiedzy o strusiach, potem sam uzupełnia braki, zalewając nas mnóstwem ciekawostek o tych wielkich ale i głupich ptakach. Udajemy się do wylęgarni, Gosia i Oskar tulą pisklaki. Potem czas na całowanie się ze strusicą, wytypowani zostają Wacek, Marek i Juliusz. Wszyscy zgadzają się, że przeżycie wątpliwych doznań przyjemności. Potem masaż strusi: Krzysia, Ania i Gosia zostają wymasowane przez szyję strusia. Na koniec docieramy do miejsca, gdzie śmiałkowie mogą przejechać się na strusiu. Jako pierwsza na jazdę decyduje się Gosia, choć Jej mina przy wsiadaniu i samej przejażdżce zdradza, że strach jest ogromny. Przy wielkich brawach w dowód uznania odwagi i sprytu schodzi ze strusia, następnie na strusiu po poletku mknie Juliusz. Śmiechu co niemiara. Zdjęcia piękne. Teraz pora na wysiadywanie jaj strusich: Oskar, Gosia, Władek i ja rozsiadamy się na jajach. Na wylęg trzeba jeszcze poczekać. Na sam koniec Grażyna zostaje wytypowana do biegu na 100 metrów wraz ze stadem wygłodniałych ptaszysk. Na szczęście to tylko żart i będziemy karmić strusie za płotem. Pisk, wrzask i tysiące zdjęć. Czas na pamiątkowe zakupy i na sam koniec dnia czas na wizytę w Parku z kotami. Prócz znanych nam już lampartów i gepardów oraz lwów, pokazują nam białe lwy, tygrysy syberyjskie. Wypatrujemy jeszcze węże, surokatki, świnki wodne i tym samym uzupełniamy nasze zbiory z Afryki. Zasłużony odpoczynek w hotelu i kolacja.

Kierunek: Kapsztad, pogoda jak na zamówienie. Trasa bardzo urokliwa, jesteśmy na słynnej trasie 62. Z jednej strony góry, farmy strusie wyprowadzają nas z miasta, potem typowa roślinność dla tego regionu, aż docieramy do rejonu winnic. Tu dopiero widoki. Zatrzymujemy się w jednej z mniejszych ale bardzo uznanych winnic na degustację wina. Rozsiadamy się wygodnie przy drewnianych stolikach z widokiem na uprawę winorośli, a pani podlewa nam różne rodzaje wina. Rozkochujemy się w Pinotage. Czas na Kapsztad. Sam wjazd do miasta może nie robi jeszcze na nikim z nas zbyt wielkiego wrażenia, ale wszyscy zgodnie zmienią zdanie już przy kolacji. Wybieramy się na platformę widokową jednego z tutejszych hoteli, gdzie w obrotowej restauracji przy akompaniamencie muzyki podziwiać będziemy zachód słońca nad Kapsztadem. Zachwyt pełen. I znowu sesja. Dzisiaj dodatkowa niespodzianka, Krzysia obchodzi zaległe urodziny, ponieważ wycieczka była właśnie prezentem urodzinowym. Udało się nam całe przedsięwzięcie utrzymać w kompletnej tajemnicy, o tyle większe zaskoczenie. Jest "Sto lat" i toast, "Happy Birthday" przy fortepianie i przepyszny tort czekoladowy oraz prezenty. Dobrze nam tu.

Pojechali i napisali:

PFR