Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Papua 19.06 - 9.07.2008

Nocleg u Asmatów


24-06-2008

Czas na lunch. Po raz pierwszy mamy okazję popróbować lokalnych specjałów. Królują na stole wielkie kraby. Okazuje się, że mam w grupie kompana do jedzenia owoców morza. I całe szczęście, bo dzięki Tomkowi sterta skorupek piętrzy się nie tylko przede mną. Prócz tego obowiązkowo ryż i makaron. I oczywiście pyszna zupa. I tak zostanie już do końca. Jedzenie jest tu po prostu fenomenalne. Na pewno nikt z nas nie schudnie. Mamy obawy czy oby nie przybraliśmy na tej dzikiej trasie. Popołudniem wybieramy się na spacer po drugiej części miasta. Tym razem jeszcze więcej cywilizacji. Spotykamy jak do tej pory pierwszego i ostatniego Białego. Nie przyznaje się wprost ale z rozmowy wnioskujemy, że jest lokalnym misjonarzem. Jest wśród Asmatów już od 27 lat. Życzy nam wielu wrażeń i rozchodzimy się, On do portu, a my w drogę na kolację. Jedzenie równie wykwitne jak w porze obiadowej.

Od jutra ma zacząć się prawdziwa przygoda. Wybieramy się do hotelu. Jeszcze mamy światło. Siedzimy przez chwilę na zewnątrz, ale komary wkrótce przepędzą nas do pokoju. Zapadamy w głęboki sen. Rano wczesna pobudka.

Nie dotrwaliśmy do umówionej pobudki. Szczególnie lewa strona hotelu: Beata, Bożena, Krysia, Darek i Tomek sąsiadowali z bardzo aktywnymi kogutami, które na przemian piały im wprost do okna.

Śniadanie w lobby hotelowym. Pilnujemy się w przyjmowaniu tabletek przeciwko malarii. Jesteśmy pogryzieni. Niektórzy są pewni co do ukąszeń komarów, inni podejrzewają pchły lub pluskwy. Bagaże spakowane, jesteśmy gotowi. Przed nami około 6 godzin, które przyjdzie nam spędzić w łódce, bo dotrzeć do pierwszego noclegu tym razem u najprawdziwszych Asmatów. Po drodze mijamy bardzo wiele tak zwanych osad czy wiosek tymczasowych, większość Asmatów utrzymuje się z rybołóstwa lub wyrębu drzew żelaznych. Na kilka tygodni lub miesięcy przenoszą się wraz ze swym skromnym dobytkiem i dziećmi do skromnych chat nad rzeką, gdzie w ciągu dnia pracują, a w nocy śpią. Chętnie pozdrawiają nas. Zaopatrzeni w papierosy podpływamy do jednej z takich wiosek. Nie wychodzimy jednak na brzeg. Siedząc w łodzi obserwujemy tubylców. Oblepili szczelnie naszą łódkę. Wypatrują ciekawostek u nas. Sięgamy po gula-gula, koraliki, papierosy. Pierwsze lody przełamane. Mila wyjmuje też nici i igły. Największą frajdę zrobią Mili agrafki, które zostaną natychmiast wykorzystane jako miejscowa ozdoba do ucha. Bieda, że aż piszczy. Mnóstwo dzieci, kilka kobiet i kilku mężczyzn.

Kolejną atrakcją będzie wielgachny krokodyl. Dla nas zlał się z podłożem. Ale baczni kierowcy łódek i nasz kucharz momentalnie zareagowali na wielkiego stwora wylegującego się na brzegu. Pozował jak zaklęty. Podpłynęliśmy nawet dość blisko. Imponujących rozmiarów gigant. Obfotografowaliśmy go, a on jakby wiedząc, że już jest po sesji zawinął się i wskoczył do wody. Przez chwilę jeszcze widać było jak przecinał w poprzek rzekę. Jakiekolwiek wcześniejsze nasze plany kąpieli w rzece zostały ostatecznie rozwiane.

Nadal bardzo gorąco. Chronimy się przed słońcem. Kolejna trzecia już godzina w łódce jest dość nudna. Staramy się urozmaicać sobie czas, ale co tu robić z kolanami pod brodą. Wreszcie zaczynamy wspominać o lunchu i toalecie. Nasz przewodnik nie bardzo wie kiedy, gdzie i za ile. Szybkie decyzje to dobre decyzje. Widząc obok nas jakąś większą wioskę decyduję za niego, że tu zatrzymujemy się na lunch. I się zaczyna. Widać, że nie jest przygotowany na takie spontaniczne pomysły. Ale nie sposób się nam sprzeciwić. Powoli przybijamy do brzegu. Przede wszystkim chcielibyśmy skorzystać z toalety. Mamy znak, że wolno nam wyjść z łódki. Skrobiemy się na pomost. Poziom wody w rzece jest dość niski i musimy się trochę natrudzić, by stanąć suchą stopą na pomoście. Już wokół nas chmara dzieciaków. Żeby dojść jednak do toalety musimy pokonać kilka trapów drewnianych. Na początku są całkiem solidne i łatwe do przejścia. Ale tylko na początku. Potem już tylko pojedyncze belki i deski tworzą trapy. Widzimy jak zgrabnie przemieszczają się po nich miejscowi. Boso mają tak sprytne stopy i palce, że prawie obejmują wąskie deski i niczym kozice z wielką gracją idą dalej. My też się staramy. Bożena, Beata, Ewa, Mila, Darek i Tomek idą do przodu. Przed wielką decyzją zostaje Krysia - nie lubi i boi chodzić się po wąskich kładkach. Nie bardzo jest tu jak pomóc. A pod deskami bagno i woda. Próbuję przekonać Krysię - jednak na próżno. W tym czasie nasz przewodnik szuka toalety. Działamy już na dwa fronty. Wreszcie Krysia podejmuje decyzję, że spróbuje dojść do nas od drugiej strony. Okazuje się, że z drugiej strony droga jest dokładnie taka sama. W końcu Krysia przełamuje swój lęk i wraz z nami łapiąc równowagę chodzi po pomostach. Co wcale nie jest takie proste. Tym bardziej, że mamy grube podeszwy i buty trekkingowe. W tym czasie nasz przewodnik wynegocjował za tytoń zgodę na skorzystanie z toalety. To znowu nazwa na wyrost. Zwykła budka na palach okryta liśćmi. Po kolei korzystamy (musieliśmy się najpierw cofnąć oczywiście znowu po wąskich mostkach).

Pojechali i napisali: