Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Papua 19.06 - 9.07.2008

Przylot na Papuę: Timika, Agats


23-06-2008

Przez chwilę udało mi się  jednak zająć moich Kolegów kolacją nad wodą. Małe stoliczki, świeczki na stołach, owoce morza z grilla. Bajkowo. A do tego jubileuszowe urodziny Mili i sto lat, prezenty, tort! Nawet grupa grajków tylko dla nas.

Jesteśmy teraz w hotelu. Przepakowujemy rzeczy z walizki do małych plecaków. Musimy spakować się  na 12 nocy. O 2.30 w nocy lecimy z Bali do Timika na Papui.

                  x x x x x x x x x x x x x x x x x x x

Pozdrawiamy z Papui. Przed nami ostatnia noc - jesteśmy w Jayapurze, największym mieście na wyspie po stronie indonezyjskiej. Melduję, iż skład nie uległ zmianie, nikt z nas nie ucierpiał nawet częściowych strat, a najprawdziwszych kanibali spotkaliśmy i to nie raz.

Trudno relacjonować wydarzenia sprzed już prawie dwóch tygodni, ale nawet u Asmatów i u Dani robiłam sumiennie notatki, by nie przeoczyć żadnych istotnych ciekawostek.

Wracamy do wylotu z Bali. Zaczęło się niezbyt dobrze, wyczekiwany przez nas podczas całodziennego zwiedzania Bali bagaż Ewy niestety nie doleciał. Czekaliśmy na niego do ostatniej chwili. Kiedy jednak czas biegł do przodu, a bagażu ani widu ani słychu przygotowaliśmy wariant awaryjny. Beata i Bożena ubrały Ewę, Mila dołożyła część swojego bagażu, Tomek, który jak się okazało miał wszystko doubled wyposażył Ewę w specjalistyczny ekwipunek. A my nawet na lotnisku łudziliśmy sie, że bagaż jednak dotarł i czeka na nas w poczekalni. Niestety pan na lotnisku ostatecznie rozwiał nasze wątpliwości i nadzieje jednocześnie i Ewa musiała poradzić sobie bez bagażu (co zresztą uczyniła nad wyraz dzielnie ku naszemu bezmiernemu zachwytowi!!!!).

Przy odprawie okazały się rzeczy nadzwyczaj dziwne, pan z obsługi najpierw zapytał nas czy mamy w bagażach alkohol, spojrzeliśmy podejrzliwie na siebie nie wiedząc czy lepiej kłamać, czy mówić prawdę (na całej Papui panuje całkowita prohibicja). Na szczęście pan dokończył swe pytanie, sugerując, że lepiej nie zostawiać nic w bagażu głównym, bo obsługa wszystko wyjmie i wypije. Cuda. To nie koniec, wpuszczono nas na pokład z napojami, alkoholem, kijkami trekkingowymi, itd. Zaczęło się coś dziać. Za nami w kolejce ustawił się Kanadyjczyk, który nas najpierw bacznie obserwował, a potem z grymasem stwierdził, że dziwi się nam iż lecimy do Papuasów. "Przecież tam naprawdę nic nie ma." Zbagatelizowaliśmy tę wypowiedź, tym bardziej, że pan pracował dla kopalni Freeport, która czyniąc wielkie spustoszenia na wyspie stała się dla nas automatycznie wrogim tematem. Odczekaliśmy swoje i zaczął się boarding.

Już w samolocie wśród towarzyszących nam pasażerów dało się zobaczyć typowe dla Papui rysy twarzy, niski wzrost, kręcone czarne wełniste włosy, rozpłaszczone nosy. Zasiedliśmy w fotelach i pożegnalismy się na dwa tygodnie z Bali. Lądowaliśmy w Timice tuż po świcie. Na szczęście pogoda nam sprzyjała. Niebo było prawie bezchmurne, co o tyle było dla nas bardziej istotne, że dalszą część podróży mieliśmy odbyć małą awionetką, której kurs uzależniony był od pogody. Przygotowani byliśmy na najgorsze: Ewa i Mila zebrały nawet jajka z lunch boxów i zamiast po dwa na osobę miały już 8. Ratując się w każdej sytuacji wynieśliśmy z samolotu także dwie poduszeczki i dwa kocyki. Za co bardzo przepraszamy, ale wszystko z myslą o Ewie! Wysiedliśmy na lotnisku w Timice. Lotnisko to zbyt wiele powiedziane. Mała hala z symboliczną poczekalnią i wielkim oknem, gdzie podjeżdża samochodzik z bagażami. Wyjęliśmy nasze plecaki i poznaliśmy naszego przewodnika Ruslama. Jaka szkoda, że to nie prawdziwy Papuas - ale ...

Okazało się, że wyczarterowana przez nas awionetka była już podstawiona na pasie startowym i gotowa do odlotu. Zapakowana była po brzegi, wraz z nami leciała cała nasza woda, jedzenie potrzebne przez następne 5 dni (warzywa, owoce, ryż, sól, cukier, kawa, makarony). My dołożyliśmy tylko nasze plecaki. Zajęliśmy miejsca i byliśmy gotowi do startu. Mimo nocnego przelotu nikomu z nas ani na chwilę nie zamknęły się oczy, wszyscy z nosami przy ciupeńkich okienkach chłonęliśmy widoki pod nami. Awionetka leciała na wysokości średnio ok. 400 metrów, dość wysoko by objąć cały dziki splątany gąszcz zieleni, poprzeplatany wąskimi rzeczkami. Gdzieniegdzie na drzewach opierały się białe obłoczki chmur niczym z waty. Lot był krótki, bo trwał zaledwie 45 minut, ale zaoszczędził nam około 4 dni drogi przez dżunglę. Jesteśmy w Ewer - sercu terenu zamieszkałego przez Asmatów. Pogoda fenomenalna. Upał i żar leją się z nieba. Jest wilgotno i duszno, jeden dzień aklimatyzacji na Bali dobrze nam zrobił. Otwierają się drzwi awionetki i bucha w nas chmura upału i wilgoci. A zaraz za nimi nadbiegają ciekawskie dzieci i za nimi dorośli. Przyglądają się nam bacznie i uważnie. Milkną na chwilę by zaraz potem zacząć się śmiać, pokazywać nas sobie palcami i po swojemu oferować pomoc w niesieniu bagaży. W przelocie przedstawiony zostaje nam nasz nowy kucharz Rony - och jak bardzo Go docenimy !!!! Po grząskim gruncie przechodzimy na drewniane mostki, po których dotrzemy aż do naszej łodzi. Musimy się przyzwyczaić do mostków i całych wiosek zbudowanych na palach. Asmaci zamieszkują tereny nad rzekami bardzo mokre i bagniste i budują swoje wioski na palach, a przemieszczają się pomiędzy poszczególnymi budynkami po drewnianych trapach. Przechodząc wodzą za nami pary oczu. Widzimy miejscowy targ z krabami wielkości sporego żółwia, storczykami, na ręce jednej z pań nawet przepiękny niebieski rajski ptak. Nie bardzo wiemy jeszcze czy i jak wolno nam fotografować miejscowych. Ale nie sposób powstrzymać się od robienia zdjęć - wszystko wokół jest takie egzotyczne i nowe dla nas. Przy pomoście czekają na nas dwie łodzie: w jednej wozić będziemy odtąd nasze bagaże i całą żywność, druga to łódź osobowa. Usadawiamy się w chyboczącej łodzi siedząc prawie na samej podłodze i ruszamy. Cały rząd łapek macha na pożegnanie. A my chciwie połykamy widoki wokół.

Po okolo 40 minutach płynięcia na horyzoncie pojawia się wioska. Nasz przewodnik anonsuje pierwszą noc właśnie w tej wiosce. My potem sprostujemy, że to nie wioska tylko miasto. Nie udało się nam ostatecznie ustalić liczby mieszkańców w Agats - stolicy regionu Asmatów. Miny nam rzedną, kiedy nasi Panowie z daleka wypatrują wieże i nadajniki satelitarne. Podpływając bliżej widzimy ubranych w t-shirty i spodnie mieszkańców. Po mostkach drewnianych jeżdżą mieszkańcy Agats na rowerach. Wszędzie na dachach wielkie anteny satelitarne. Rozglądam się po twarzach naszej eskapady: miny mówią same za siebie, nie po to tu przyjechaliśmy... Schodzimy na ląd. Za nami nasze bagaże. Póki co nie wyjmujemy aparatów. Idziemy przez miasteczko do naszego gościńca - który okaże się jedynym w mieście hotelem. Po drodze mijamy rozłożone na straganach owoce, warzywa, wszędzie pod pomostami chodzą kury. Zza rogu domów pozdrawiają nas nieśmiało dzieci, dorośli uśmiechają się na nasze "hello" albo uśmiech. Prawie nikt nie mówi tu po angielsku.  Plątanina pomostów, mnóstwo ludzi na wąskich trapach wszystko to nas lekko dystansuje. Nasza noclegownia okazuje się bardzo przyzwoitym nowo wybudowanym hotelem z kilkoma pokojami. Prąd jest wprawdzie wydzielany tylko od 18 do ok. 22, woda w łazience stoi w wielkiej balii z mniejszym garnuszkiem, są za to po dwa łóżka w każdym pokoju. Rozpakowujemy rzeczy, a że nie mamy tego zbyt wiele, jesteśmy prawie od razu gotowi do wymarszu. Zabezpieczamy się w cukierki dla dzieci, ołówki i długopisy i jesteśmy już prawie gotowi. Gdy nagle w pokoju Mili i Ewy reklamacja. Dziewczyny znalazły w swojej balii... pływającą zdechłą mysz. Pan właściciel bez większego zmieszania przyszedł, mysz wyjął i po sprawie. Dzisiaj to jeszcze na nas robiło wrażenie, jak się okaże po trzech dniach u Asmatów pewnie mylibyśmy się wodą razem z myszą.

Razem z naszym przewodnikiem i kucharzem, który pochodzi wprawdzie z plemienia Dani, ale od lat wraz z żoną i 6 dzieci mieszka w Agats, ruszamy na zwiedzanie starej części miasteczka. Mijamy najpierw szkołę, potem internat, sporo tu krzyży, i wreszcie wchodzimy w część mieszkalną. Częstujemy przechodzące dzieci cukierkami (po tutejszemu: gula-gula). Dorośli pokazują nam jednoznacznie, że oczekują od nas papierosów. Chcąc nie chcąc wieczorem zaopatrzymy się w papierosy. Palą tu wszyscy i wszędzie, i jak się okaże bardzo wielką radość można sprawić Asmatom kilkoma papierosami. Niektóre rodziny zapraszają nas do siebie do domów. Trudno nam pomieścić się wszystkim w jednym pomieszczeniu. Aż trudno uwierzyć, że w jednym z takich małych domków mieszka aż 40 osób, a w innym, który będziemy oglądać aż 46 osób. Obdarowujemy Maluchy słodyczami, Tomek ma niebieskie bransoletki z gumy - które wielu Maluchom posłużą jako gryzaczki. Dziękuję Zosi za sznury korali, które tu robią furorę! Robimy mnóstwo zdjęć. Ludzie są tak samo spragnieni nas jak i my Nich. Widać, że rzadko goszczą tu Biali. Zaczyna padać. Już po raz kolejny dzisiaj. Mimo tego, że czerwiec to pora sucha, deszcze są tu na porządku dziennym. Uśmiechamy się widząc całe sznury Tubylców, właśnie skończyła się msza, którzy spacerują po trapach w swych odświętnych strojach, najczęściej boso, z parasolami. My na początku staramy się chronić przed deszczem pod daszkami przygodnych domów albo sklepików. Kiedy jednak jesteśmy już mokrzy jest nam wszystko jedno. Odkryliśmy wiele bardzo ciekawych miejsc. Jesteśmy jednak nadal zdegustowani cywilizacją. Chcieliśmy przeżyć zupełnie coś innego.

Pojechali i napisali: