Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Papua 19.06 - 9.07.2008

Uczta u Papuasów


29-06-2008

Sago gotowe, teraz zostanie przeniesione na paleniska wewnątrz chaty i tam zrobi się z nich wałeczki lub placki. Zakodowaliśmy, że miazga płukana była wodą z rzeki. Tomek być może zwiększy nam dzisiaj porcję odkażacza. (był nieugięty). Aż trudno sobie wyobrazić że jeszcze przed 50 laty, to właśnie z takim samym sago mieszano mózg ofiar kanibali i formując wałeczki przygotowywano posiłek dla całej wioski...

W chacie nadal uczta. Bardziej dla ducha niż dla ciała. Z podarunków przywiezionych przez nas mężczyźni zaparzyli sobie wielki kocioł kawy i teraz delektują się w swych kubkach naparem o pięknym zapachu ale pewnie rozrzedzonym smaku. Rarytasem był jeszcze cukier. Na zewnątrz nadal tańce. Kobiety wydają się niestrudzone w swych pląsach.

Mila wypatrzyła na pomoście bawiące się dzieciaki. Krysia szukając cienia schroniła się za chatą. Kobiety pomne jednak obowiązku opieki nad nami nie pozostawiły Jej samej. Teraz były śmiechy z dwóch stron. Maluchy rajcowały w wodzie pozując do zdjęć Mili, a cała gromada dzieci i dziewcząt oblepiła Krysię, która rozdawała korale i gula - gula. Piękny zachód słońca. Dla nas powoli znak że zbliża się noc. Wraz z zachodem powoli cichną bębny. Nagle robi się bardzo cicho. Nie wiemy czy ta cisza nie jest bardziej przerażająca niż łomot. Gdzieniegdzie z tłumu siedzących nadal w chacie mężczyzn wydobywa się zawodzenie i pomrukiwanie. Do kolacji jeszcze chwila. Zabroniono nam chodzenia po zewnętrznych częściach chaty, bo grozi to zawaleniem. Dostaliśmy na spróbowanie sago. Mieliśmy nieodparte wrażenie, że jest niedopieczone w środku, ale i tak popróbowaliśmy. Muchy nawet po zachodzie słońca były paskudne. Rozświetliliśmy wnętrze swoich moskitier świeczkami. Nikt nie rwie się do toalety. Wódz wioski sam osobiście przygotował nam trap do schodzenia. Miejscowi zeskakują lub wspinają się po żerdziach, my mamy specjalne zejście. Nasi panowie Inżynierowie skrytykowali wprawdzie nachylenie stopni względem podłoża, my jednak cieszyłyśmy się, że nie musimy skakać wprost do błota. Kolacja. Koi choć na chwilę nasze niepokoje. Jeszcze chwilę dyskutujemy i układamy się do snu. I nagle zaczyna się. Najpierw jakiś blisko siedzący obok nas mężczyzna zaczyna kaszleć. Ale tak przeraźliwie i tak długo, że najpierw milczymy, potem dopada nas histeryczny śmiech, a na sam koniec już tylko czekamy aż przestanie. Potem gdzieś pod ścianą ktoś zaczyna zawodzić i mamrotać. I tak przez całą noc. Krysi śni się, że wokół Niej w nocy krążą Papuasi. Budzi Darka. Pomiędzy naszymi materacami przebiegają w nocy kury, a może i nawet ze dwa psy. Niewykluczone, że także Papuasi. Sami tego chcieliśmy!

Ranne wstawanie i toaleta przychodzą nam o wiele łatwiej niż wczoraj. Czujemy się trochę jak u Wielkiego Brata. Nikt z nas nie miał problemu ze wstawaniem. Tuż o wschodzie, czyli na krótko przed szóstą rozległy się pierwsze uderzenia w bęben. Skąd my znamy tę melodię? Mieliśmy nieodparte wrażenie, że ta melodia się do nas zbliża. I słusznie bo chata zaczęła się znowu wypełniać. Chcąc nie chcąc musieliśmy wygrzebać się spod moskitier. Moja i Ewy posłużyła jako salonik śniadaniowy. Muchy były nieznośne. (Brawa dla Beaty, która jak się okazało dopiero niedawno nienawidzi ptaków, a to jej moskitiera stała dokładnie pod kurnikiem!).

Po śniadaniu chcieliśmy porozmawiać z wodzem. Przystał na naszą prośbę bardzo chętnie. Zasiedliśmy w rogu chaty, oczywiście cały czas mając za sobą rytm bębnów. Pytaliśmy przede wszystkim o kanibali i na przywołanie wodza przyszło dwóch starych Panów pamiętających jeszcze smak ludzkiego mięsa. Ciarki nam przeszły po plecach. Przez chwilę nie mieliśmy o co pytać. Ale udało się nam przełamać milczenie i wypytywaliśmy o lekarza, szkołę, ilość dzieci, itd. Wódz był bardzo rozmowny i naprawdę chętnie opowiadał o swej wiosce. Na koniec już tradycyjnie zakupy. Wioska biedna to i pamiątek niewiele. I tym razem jednak znaleźliśmy coś dla siebie. Worek z zakupionymi przez nas pamiątkami coraz bardziej okazały.

Moglibyśmy już ruszać w drogę gdyby nie bardzo niski poziom wody. Nasze dwie łodzie stoją na mieliźnie i nawet nie mamy jak do nich dotrzeć. Czekamy jeszcze chwilę. Papuasi są nam bardzo pomocni i bardzo sympatyczni. Budują specjalnie dla nas ze swych czółen specjalnie dojście na naszą lódź. Ślizgamy się straszliwie, bo w nocy padało i wszystko jest bardzo mokre. Każdy z nas obiera inną taktykę. Wspierani przez kucharza, pomocników i Papuasów zasiadamy w swojej łodzi. Z wielkim trudem udaje się je zepchnąć do wody. Papuasi brodzą po kolana w błocie. Smutno nam, ale z nadzieją płyniemy do kolejnej trzeciej wioski.

Ciąg dalszy opowieści dopiero w niedzielę. Jutro wuruszamy na Komodo do waranów. A za chwilę masaż. Ewa wreszcie odzyskała swój bagaż i w podzięce za naszą pomoc na trasie zaprasza nas na lokalny masaż. A potem kolacja urodzinowa. Tym razem Jubilatem jest Tomek.

Tym razem droga zgodnie z zapowiedziami zajmie nam trochę więcej czasu. Pogoda jak zwykle bardzo nam sprzyjająca. Słońce świeci dość mocno. Z dużej i szerokiej rzeki po mniej więcej trzech godzinach wpływamy do wąziutkiej odnogi. Mijamy samotne łodzie dłubanki. Wygląda na to, że połów ryb to domena tutejszych kobiet. Wraz z dziećmi siedzą na łodziach i wyciągają wcześniej zastawione sieci.  Pomagają sobie korzystając z naturalnych przypływów i odpływów. Najpierw zerkają na nas spode łba, kiedy uśmiechając pozdrawiamy Je machając one także wesoło odmachują. Podziwiamy ich łodzie, malutkie, wyglądają na bardzo niestabilne. Wiele z nich ma ozdobnie rzeźbione noski. Wreszcie w malowniczym zakolu rzeczki pokazują się pierwsze zabudowania. Pytamy wzrokiem przewodnika czy to nasza wioska, potwierdza. Naszym oczom wyłania się bajkowy widok, piękne palmy kokosowe, wąska rzeczka, pomost, trapy drewniane, dom mężczyzn i pozostałe budynki. Od razu wylegają z domków pierwsi ciekawscy. W pierwszej kolejności dzieciaki, tuż za nimi pojedynczy mężczyźni i na sam koniec kobiety z najmniejszymi mieszkańcami wioski Jow.

Pojechali i napisali: