Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Papua 19.06 - 9.07.2008

Jayapura, Komodo


08-07-2008

Budzimy się dość wcześnie, bagaże spakowane, śniadanie. Żegnamy się z bardzo miłą obsługą i przejeżdżamy na lotnisko w Wamenie. Nadajemy nasze bagaże i lecimy do Jayapury. To największe miasto w Papui Zachodniej. Nie witają nas tu już mieszkańcy jak wcześniej. Nikt nie chodzi tu w tradycyjnych strojach. Brakuje nam serdeczności i domowej atmosfery. W drodze do hotelu zwiedzimy pomnik Mc Arthura, wyspę, gdzie można nabyć piękne malowidła na korze drzew. Niestety panie nie mają ochoty się z nami targować, a ceny, których żądają są nazbyt wygórowane. Nie robimy zakupów i płyniemy na lunch. Dzisiaj ryba wprost z jeziora. Mamy trzy opcje: smażona, na ostro lub słodko-kwaśno. Tomek ma pomysł na sago. Nasz przewodnik bardzo zdziwiony upewnia się dwukrotnie, czy oby na pewno chcemy sago. Tomek potwierdza. W karcie dostępna jest zupa z sago. Zamawia małą porcję. Na sam koniec Pani kelnerka przynosi sago (małą porcję) i tak oto przed Tomkiem staje wielka misa z klejem przezroczystym. My pękamy ze śmiechu a Tomek czeka na ciąg dalszy. Dostaje jeszcze zupę rybną. Za chwilę demonstracja jak to należy jeść. Zręcznym ruchem dwiema łyżkami ciągnie się ten klej i urywa bardzo energicznie okręcając w tym samym czasie łyżkę. Taką kulkę wrzuca się do zupy i widelcem odcina się od niej mniejsze kluseczki. Podobno smakuje wybornie. Kusi się na degustację także Darek, który ma jednak inne zdanie. Zbyt wiele imbiru. Krysia potwierdza: nie do zjedzenia. My zostajemy przy podziwianiu zapachu zupy z sago.

Za to delektujemy się na nowo sokiem z awokado. Jest też sok ze słodkch pomidorów. W planach jeszcze muzeum. W ostatniej chwili, mimo tego, że na 10 minut przed oficjalnym czasem zamknięcia łapiemy wyjeżdżającego w bramie pana kustosza, który zawraca i wpuszcza nas do środka. Oglądamy zbiory, które nie są tu specjanie zadbane i trafiamy do sklepiku. Rzucamy się w pierwszej kolejności na malowidła, których nie udało się nam kupić na wyspie. Beata i Bożena wypatrzyły ptaka. Pan wprawdzie opowiadał, że to ptako-krokodyl, po zapakowaniu w gazety wyglądał raczej jak kotwica i oczywiście powiększył nasze zbory. To część wewnętrznej akcji Dziewcząt: uwolnić ptaka (znalazły powiązanie z kotekami Papuasów). Hotel już bardzo europejski ze wszelkimi wygodami. Najpierw zahaczamy o bar, potem prysznic i kolacja. Elegancko i przytulnie, ale my już tęsknimy za Asmatami. Jutro wracamy na Bali a potem Komodo i smoki z Komodo.

Na lotnisku w Jayapurze udaje się nam przemycić nasze długie i niewymiarowe bagaże. Około południa lądujemy na Bali. A tu jak zwykle słońce i pogoda aż prosząca się do wypoczynku. W samolocie przeżyliśmy trochę stresu, bo Krysia już tradycyjnie jak co roku słabiej się czuła. Na szczęście jest już dużo lepiej i jedziemy do dobrze znanego nam hotelu. Dostajemy szybko pokoje. I niespodzianka w lobby hotelowym dumnie na samym środku stoi i czeka na nas, najbardziej na Ewę, Jej wyczekiwana i najczęściej przez nas wspominana czarna walizka. Przez ostatnie 12 dni codziennie słuchaliśmy czego to Ewa nie ma w tej walizce. I 2 kilo cukierków, i kredki, farbki, ochraniacze na buty, super mały ręcznik, kapelusz, spodnie trekkingowe, itd. A teraz wreszcie walizka jest. Chociaż gdyby nam przyszło obyć się bez niej do końca trasy na pewno dalibyśmy radę. Póki co jednak Ewa przygotowała dla nas wszystkich niespodziankę w podziękowaniu za pomoc w chwilach niedoli i tak przed kolacją zaproszeni zostaliśmy na lokalny masaż.

Oczywiście wszyscy przyjęliśmy zaproszenie, prócz Krysi, która korzystając z chwili wolnego zdecydowała się odpocząć przed jutrzejszą wyprawą na Komodo. W pokojach wielkie mycie i szorowanie. Przebieramy się i jak nowo narodzeni zbieramy się w recepcji na masaż. Ppo drodze wymienimy jeszcze pieniądze i uzupełnimy zapasy alkoholu. Na Bali prohibicja nie obowiązuje. Docieramy na masaż. Każdy z nas decyduje się na godzinny masaż całego ciała. Ukradkiem przemycam z lady u Pani recepcjonistki album ze zdjęciami dla wtajemniczonych. Miejscowi przed masażem mogą wybrać sobie masażystkę. Bez żadnych poddtekstów. My zdajemy się na wybór odgórny i znikamy w małych pokoikach oddzielonych od siebie firankami. Najwięcej śmiechu było po, kiedy wymienialiśmy się doświadczeniami. Okazało się, że każdy z nas masowany był inaczej. Jest nam dobrze, wracamy na kolację do hotelu. Oczywiście kolację niezwykłą, bo tym razem świętujemy urodziny Tomka. Wyczuł nasze intencje i na stole czekało na nas już zamówione przez Jubilata pyszne czerwone wino. My dokładamy białe miejscowe wino, kosz z egzotycznymi owocami, super rzeźbę z arbuza, wymyślne menu i świętujemy. Ewa z przepastnej walizki wydobyła aparaty do robienia baniek mydlanych i Tomek po raz pierwszy świętuje swoje urodziny w bańkach. Na lekkim wietrze rozlatują sie po całej restauracji. Mamy sporo zabawy. Kolejna dobra strona zaginionej walizki. Chociaż dzieci u Asmatów bardziej cieszyłyby się z tych baniek. Przed spaniem na chwilę odwiedzamy Jubilata - słowo na dobranoc i kładziemy się spać. Jutro rano znowu dalej w drogę na Komodo.

Wczesne śniadanie. Mamy już wprawę w przepakowywaniu rzeczy więc idzie nam to bardzo sprawnie. Ruszamy na lotnisko. Odlot punktualnie. Po niespełna dwóch godzinach lądujemy w Labuan Bajo. Piękne słońce i tym razem. Odbieramy nasze bagaże, które dla odmiany nie pachną teraz wędzonką ale rybami. W luku bagażowym rozlało się coś, w czym były świeże ryby. Fuj, co za zapach. Pakujemy się do podstawionego busika i jedziemy do portu. Po drodze uzupełnimy braki w sprzęcie do nurkowania. Dokupimy napojów i okrętujemy się na drewnianej łodzi. Mamy ją tylko do naszej dyspozycji. Siły podzieliły się po równo. Na 8 załogantów mamy 8 osób do obsługi. Znosimy rzeczy pod pokład, ale z małą nadzieją na nacleg w kojach pod pokładem. I rzeczywiście noc spędzimy pod gwiazdami na pokładzie górnym. Zanim jednak nocleg od razu wskakujemy w stroje kąpielowe, bo przed nami pierwsze wejście do wody. Rafa będzie niespecjalnie różnorodna, ale jaka przyjemność pływania w błękitnej i ciepłej wodzie. Plaże wprost z raju. Oczywiście by nie wypaść z rytmu lunch i deserek.

Pojechali i napisali:

PFR