Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Indie 8-24.11.2008

Pobyt na Goa, Powrót do Polski


24-11-2008

Lecimy z opóźnieniem, ale tym razem w ogóle nam to nie przeszkadza - przed nami długie czekanie na lotnisku w Mumbaju.

W Mumbaju musimy przejechać z terminala krajowego na międzynarodowy. Brzmi prosto, ale proste nie jest. Najpierw, po odebraniu walizek, idziemy do miejsca skąd odjeżdżają autobusy, kursujące między terminalami. Sprawdzają nasze bilety na lot do Zurychu, i dopiero dają nam bileciki na autobus kursujący między terminalami (!). Okazuje się, że Helena nie ma wydruku potwierdzenia! Tłumaczę, że to bilety elektroniczne, że nie ma problemu. Ale pan wydający bileciki jest nie ugięty - nie ma biletu, (czyli wydruku), nie jedzie. Czyli Helena zostaje w Indiach! Na szczęście mam potwierdzenia w swojej skrzynce mailowej. Pan idzie ze mną do stanowisk internetowych, żeby zobaczyć bilet. Cała procedura trwa juz pół godziny! Na szczęście nie spieszymy się. Kiedy udało mi się wreszcie zalogować do skrzynki, przybiega ktoś z naszych z biletem Heleny - kiedy zagroziło jej zostanie w Indiach, znalazła!

Tak więc w komplecie jedziemy na terminal międzynarodowy. Co też nie jest proste - najpierw każą nam wsiąść do autobusu, a walizki zostawić. Co z nimi? Okazuje się, że kiedy autobus jest pełen ludzi, na przednie siedzenia wrzucają walizki wszystkich pasażerów! Paranoja, trwa to z kwadrans, a niektórzy zaraz odlatują - na przykład młoda Australijka z mężem i dzieckiem, która siedzi obok mnie. Jedziemy na drugi terminal po płycie lotniska, przecinając pasy startowe. Kiedy dojeżdżamy - kolejny cyrk. Najpierw każą nam wysiadać, a potem po JEDNEJ wyciągają walizki, i czekają, aż się ktoś po nie zgłosi. Kolejny kwadrans mija, szczególnie, że nie możemy przepchać się przez grupę rosłych chyba Chińczyków, którzy zupełnie bezmyślnie wózkami na bagaże szczelnie zastawili dojście do autobusu. Australijka szczepcze, że właśnie teraz powinien startować jej samolot...

Nie ma z nami naszego opiekuna, bo nie mógł jechać wesołym autobusem - nie miał biletu na lot międzynarodowy. Powiedział, że dojedzie taksówką, i na terminalu międzynarodowym pójdziemy do restauracji Classik. Na razie go nie widać, więc ruszam sama przez całkiem rozkopane okolice terminala na poszukiwanie restauracji. Okazuje się, że jest piętro niżej i dokładnie po drugiej stronie wielkiego lotniska! Kiedy z powrotem docieram do grupy, nasz opiekun już jest. Ciągniemy ciężkie walizki, mijając wykopki ogrodzenia, przechodząc przez wielki namiot dla muzułmańskich pielgrzymów. Docieramy! Miny nam się wyciągają: restauracja wygląda na mocno lokalną, i elegancją bynajmniej nie powala. Bagaże zostawiamy przy wejściu, ktoś ma ich pilnować. Na szczęście dla nas jest klimatyzowana "salonka", trochę lepsza standardem od reszty. Ale maniery kelnerów, ich tempo obsługi i poziom percepcji pozostawiają wiele do życzenia. Niektórzy wręcz nie mają ochoty na jedzenie, które jednak okazuje się nad podziw smaczne i obfite.

Do odlotu mamy jeszcze trochę czasu. Co tu robić? - Trzeba było teraz wyciągnąć ten rum a nie rano - narzeka ktoś. I w cudowny sposób znajduje się jeszcze jedna butelka rumu! Atmosfera od razu się polepsza. Potem spokojnie ciągniemy walizki do odprawy, bizantyjskie procedury, prześwietlanie. A najpierw przed wejściem na lotnisko jeszcze sprawdzają bilety - dobrze, że Helena znalazła swój! Jak nic zostałaby w Indiach!

Spokojnie czekamy na lot w bardzo drogiej i zakurzonej strefie wolnocłowej - nikt tam nic nie kupuje!

Lot do Zurychu mija nam szybko, przesypiamy prawie cały. W Zurychu opóźnienie, jakaś pani nie dotarła do samolotu! Z półtora godzinnym poślizgiem lądujemy w Warszawie.

Zima i mróz, a my w oczach mamy barwne, tłumne, krzykliwe, egzotyczne Indie. To była intensywna, ale bardzo ciekawa wycieczka!

Pojechali i napisali: