Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Indie 8-24.11.2008

Waranasi, Bombaj


19-11-2008

Wchodzimy do jedynej czynnej świątyni - decyduje się tylko nas czwórka!

Potem jedziemy do hotelu. Ładny, z ogrodem i basenem.

Rano wyjazd do zachodniego kompleksu świątyń. Teren jest pięknie utrzymany, zielony, trawa i krzewy przystrzyżone - czujemy się jak nie w Indiach! Zauważamy, ze w ogóle miasteczko jest najczystsze z dotychczas oglądanych. A toalety w kompleksie świątyń zachwycają, tym razem czystością.

Ściany świątyń pokrywają naturalistyczne rzeźby, sceny z życia codziennego i z Kamasutry. Wzbudzają żywe zainteresowanie i ożywioną dyskusje!

Jedziemy na lotnisko, na szczęście jest blisko. Czekają nas niekończące się kontrole - bagażu głównego, potem odprawa, potem bardzo skrupulatna kontrola bezpieczeństwa - w jej trakcie niektórzy tracą wszystkie zapalniczki! Czas odlotu się zbliża, samolotu nie ma. Jakiś przyleciał, ale pojechał dalej. Na szczęście po jakimś czasie wrócił - z końca pasa... Boarding trwa w nieskończoność. Na pokładzie okazuje się, że... polowa grupy siedzi w business class! Tak się nam udało. Dostajemy wodę i ciasteczko. Lot trwa krotko, niecałą godzinkę.

W Waranasi dostajemy ogromny autokar, na 45 osób! Prawie nas w nim nie widać. Jedziemy do Sarnath, gdzie Budda wygłosił pierwsze kazanie. Czeka na nas przewodnik - starszy, zgarbiony, nie wygląda jakby miał coś ciekawego do powiedzenia. I tu zaskoczenie - opowiada długo, ale bardzo klarownie. - Jeszcze nikt tak jasno nie wytłumaczył mi buddyzmu, jak ten facet - komentuje Paweł, który już w wielu buddyjskich krajach bywał.

Oglądamy świątynię, całkiem nowa, z freskami ze scenami z życia Buddy. Przy świętym drzewie jest dzwon, przewodnik mówi ze wazy dwie tony. Wywiązuje się dyskusja - Józek nie daje przekonać się Januszowi, który, jak się okazuje, robi dzwony! Spor rozstrzyga zona Janusza, która ocenia dzwon na1300 kg. To ponad tona, wiec prawie dwie ;))

Jeszcze ogromna stupa, i wracamy do autokaru. Spieszymy się do hotelu, bo chcemy jechać rikszami nad Ganges, obejrzeć ceremonie puja. Szybko się zakwaterowujemy, ubieramy i wskakujemy na riksze. Ruch w miesicie niesamowity, autokarem byśmy się na pewno nie przebili! Oglądamy życie miasta. Wysiadamy, i lawirując miedzy nieczystościami docieramy do ghatów. Wdowy żebrzą, dzieci sprzedają świeczki. Idziemy do prawie pustych ghatow, jest juz ciemno. Widać, jak brudna jest woda, ale pielgrzymi i tak zanurzają się w niej z głową!

Wsiadamy na łódź i płyniemy, gdzie zaczyna się uroczystość puja. Siedmiu kapłanów porusza się synchronicznie, dzwonią w dzwonki, podnoszą świeczniki, wierni śpiewają mantry. Mamy świetne miejsce, wszystko widać jak na dłoni. Atmosfera jest uroczysta, choć widać, ze wyreżyserowane jest tak, żeby stanowiło atrakcje dla turystów.

Wracamy do hotelu. Po drodze riksza ze mną "łapie gumę" i podjeżdża do ulicznej wulkanizacji. Kiedy dojeżdżamy do hotelu, przykra sytuacja - pozostali zapłacili rikszarzom ustalona kwotę plus napiwek, ale przyszedł nasz opiekun Harish i krzycząc kazał pooddawać im pieniądze. Na pytanie, dlaczego, odpowiedział: żeby nie walczyli. Zupełnie niezrozumiale, zwłaszcza ze oddal jednemu cala kwotę i kazał się podzielnic. Krzyczał na tych biednych ludzi, ewidentnie wykorzystując swoja pozycje. Bardzo niemile.

Pobudka o 5 rano.  W hotelowym, przestronnym lobby mimo wczesnej pory jest pełno ludzi. Tym razem podwiezie nas autobus. Zaczyna się lekko rozwidniać, kiedy wsiadamy do lodzi. Płyniemy w skupieniu wzdłuż ghatow. Patrzymy, jak Hindusi kąpią się i obmywają w wodzie o konsystencji zupy, i to z warzywami - tyle jest śmieci. Puszczamy na wodę świeczki, nasz przewodnik śpiewa modlitwę. Słonce unosi się, kiedy dopływamy do stosów kremacyjnych. Wysiadamy. Przechodzimy obok nieboszczyka na marach, i obok płonącego stosu, tuz przed rodzina zmarłej osoby. Spokój, nikt nie płacze, jakieś dzieci się bawią. Dokładnie widać palące się zwłoki, nogi, ręce, głowę. Idziemy dalej, wąskimi uliczkami. Ludzie rozstawiają sklepiki, barki, dzieci w czystych mundurkach idą do szkoły.

Teraz wybieramy się do słynnej Złotej Świątyni. Nie wszyscy się decydują - zostawiamy w sklepiku aparaty, komórki itp. i przechodzimy przez kontrole bezpieczeństwa. Pełno wojska, z bronią, ale... w trampkach. Po stromych schodkach wspinamy się na gore, tak z okien możemy podziwiać złote dachy świątyni.

Na dole jest sklepik z olejkami aromaterapeutycznymi. Bez przekonania słuchamy informacji, ale ktoś rzuca hasło - a może ma cos na katar? Polowa grupy kicha, prycha i pociąga nosem. Specjalista smaruje chętnych odpowiednim olejkiem. Irek kupuje mały pojemniczek.

Wracamy do hotelu na śniadanie. Potem odjazd - w ostatnie chwili Irek przypomina sobie, ze zostawił plecak z aparatem! Dobrze, że przypomniał sobie zanim odjechaliśmy.

Oglądamy jak tradycyjnymi metodami tka się jedwabie. Az wierzyć się nie chce, jakie to pracochłonne zajęcie! Prezentowane kapy są piękne. Właściciel drapuje na mnie sari. Robimy zakupy, i na lotnisko. Po odprawie bagażu (zniszczona w poprzednim locie walizkę Heleny obwiązali jak baleron) mamy trochę czasu, idziemy wiec do baru. Kelner pyta, czy lecimy Indian Airlines. Tak lecimy. - To herbatę, kawę, sandwicze i ciasto macie gratis - uśmiecha się. Trochę się dziwimy, ale jemy i pijemy, czemu nie. Przychodzi nasz hinduski opiekun, Harish. Rozmawia z kelnerem, i ten... zmienia zdanie, musimy płacić! Dlaczego? Poczęstunek gratis jest dla pasażerów innego lotu, opóźnionego o trzy godziny! Wybuchamy śmiechem. Zmieszany kelner inkasuje tylko za kawę i herbatę. Przychodzą pasażerowie opóźnionego lotu, ustępujemy miejsca grupie Belgów.

Schodzimy do kontroli bezpieczeństwa. Prześwietlanie, obmacywanie - na szczęście kobiety zajmują się kobietami, panowie panami. Siedzimy, żartujemy, aż Irek spostrzega, ze nie ma plecaczka z aparatem! Zmiął przekleństwo i nerwowo wynegocjował z panami od ochrony, ze wyjdzie na zewnątrz, do restauracji. Nerwowo czekamy, szczególnie Ewa, zona Irka. Aparat to aparat, ale stracić wszystkie zdjęcia z podroży?! Przy rewidujących panach leży bezpański telefon. Patrzę - polski. Na pewno z naszej grupy! Rzeczywiście, to zostawił go z pół godziny wcześniej Marek! Czarna seria trwa. Irek wraca bez plecaczka, mocno zdenerwowany. Ewa jest bliska histerii, chce wracać do Polski. Harish dzwoni do kierowcy - może został w autokarze? Nie ma. Aż szef ochroniarzy pyta, czy to może to, wskazując na leżący na samym środku lady plecaczek. Tak! To ten! Irek po prostu nie wziął go po prześwietleniu w maszynie!

Rozpacz przechodzi w dzika radość. Przygody musza być, a wszystko dobre, co się dobrze kończy!

W samolocie dostajemy posiłek. Do wyboru - wegetariański lub nie;) Potem - samolotowa drzemka.

Bombaj, czyli obecnie Mumbaj, wita nas upałem. Jedziemy przez miasto do Bramy Indii. Czytam Palasinskiego, ze Bombaj to piekło na ziemi. Ale nam się podoba! Wygląda dość europejsko, jako spuścizna po Anglikach pozostało wiele eklektycznych budowli, głownie neogotyckich, a dawny ratusz jest neoklasycystyczny.

Cos dziwnego w tym Mumbaju, cos nam nie pasuje. Co? Nie ma riksz rowerowych! Nie ma tez krów na ulicach - po raz pierwszy to się nam zdarza od przylotu do Indii. I odpoczywają nasze uszy - nie ma bezustannego trąbienia klaksonami. Niektórzy zauważają, że są wręcz znaki - strefa ciszy.

Przejeżdżamy szeroka nadmorska promenada Marina Drive, wysiadamy przy słynnej Bramie Indii. W rusztowaniach, wokół pełno sprzedawców. Czy potrzebujemy ogromne balony?! Masę tanich produktów z Chin - chyba po raz pierwszy widzimy je w Indiach.

Docieramy do hotelu. Nasz kierowca wąską uliczka podjeżdża tyłem pod same drzwi - zajmuje to chyba kwadrans! Hotelik nawet miły, cześć wyremontowana, a cześć jeszcze w remoncie. Ale obsługa strasznie powolna i niezorganizowana, choć w dużej liczbie. Potwierdza się przysłowie: gdzie kucharek sześć.. Kolacje mamy w osobnej salce. Jest bufet, a poza tym do obsługi naszej czternastki oddelegowano aż sześciu panów! Tyle, ze chleba nie możemy się doprosić. W końcu dostajemy - pachnący, gorący, świeżutki, pyszny! Co prawda juz zjedliśmy kolacje, ale z przyjemnością chrupiemy chlebek - nie pozostaje nam nic innego, jak potraktować go jako deser... Wreszcie liczni, zabiegani panowie przynoszą dzbanek z herbata. Jako pierwszemu kelner nalewa Wieśkowi, obficie skrapiając jego spodnie. Wywiązuje się prawie walka - my juz wolimy sami ponalewać herbatę z dzbanka, kelner nam nie pozwala! Pękamy ze śmiechu.

Następnego ranka sytuacja się powtarza - ci, którzy wstali wcześniej, nie mogli doczekać się na tosty, a kelner nie dopuszczał ich do tostera! I znowu potraktowaliśmy te sytuacje sentencjonalnie - nie zawsze, kto rano wstaje...

Bardzo wolno zjeżdżają bagaże, bo jest tylko jedna, wolna winda. Wyruszamy przez to z kilkuminutowym opóźnieniem. Ale mamy dużo czasu, nic się nie dzieje.

Pojechali i napisali: