Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Kostaryka 20.01-4.02.2009

Fortuna, wulkan Arenal, Canopy tour


27-01-2009

Kawa w deszczu jest bardziej nawet smaczna a otoczenie w ciepłym deszczu dużo bardziej romantyczne. Nie poddajemy się i z nadzieją czekamy na kajaki. Deszcz jednak nie pozostawia złudzeń, pada jeszcze bardziej. Zbliża się pora śniadania. Ponieważ za chwilę ruszamy i to na dobre opuszczamy Tortuguero rozwiewają się nasze marzenia o kajakach. Niezmęczona grupa kajakarzy niepocieszona pakuje walizki. Może nadrobimy gdzie indziej. A deszcz nadal pada. Pakujemy się do łódki, drugą mniejszą popłyną nasze bagaże. Po drodze leje i deszcz przybiera na sile. Opuszczamy zasłonki w naszej łódce. Na brzegu załapiemy się na kawę i orzeszki i wsiadamy do naszego autobusu i zmierzamy do miejscowości La Fortuna położonej na północy kraju. Przejeżdżamy przez ogromne plantacje bananowców i ananasów. Opowiadamy o parku Tortuguero, żółwiach i bananach. Trochę podsypiamy, straciliśmy nadzieję na szybką poprawę pogody. Nasz opiekun dzwoni do swojego kolegi z La Fortuny, tam niestety też pada. Za to poprawi się nam humor na obiedzie. Mamy miejsca nad piekną i wartką rzeką. Woda mocno skłębiona i dodaje uroku całej scenerii. Zamawiamy pyszne dania. Rozpieszczamy się specjalnościami tutejszej kuchni. Najpierw kulki z yuki, potem ceviche z pysznej białej rybki. N drugie część z nas wybiera danie z tilapii lokalnej rzecznej ryby, inni specjalność tego regionu czyli wołowinę.  Na deser wjeżdżają wielki puchary z lodami i owocami. Same delikatesy.

Czas na nas. Do Fortuny jeszcze około dwóch godzin drogi. Wjeżdżamy do miasta, kiedy deszcz stale siąpi. Kwaterujemy się w bardzo ładnym i nowym hotelu. Mamy wszystkie okna wychodzące na wulkan Arenal. Pozostaje nam tylko czekać aż deszcz ustanie, by zobaczyć stożek wulkanu z naszych okien. Oczywiście to nie koniec atrakcji na dzisiaj, bo za kilka minut zbieramy się przed recepcją przebrani w stroje kąpielowe i ruszamy do ośrodka z gorącymi źródłami. Ponieważ jest już dość późno, nie ma zbyt wielu osób w basenach. Teren jest bardzo rozległy i miejsc do kąpieli do wyboru do koloru. Szybko odbieramy ręczniki z przebieralni, zostawiamy nasze rzeczy w szafkach i wchodzimy do wody. Bawimy się przednio, przechodzimy z jednego basenu do drugiego. Sprawdzamy temperaturę wody i cieszymy się jak dzieci pod wodospadami i fontannami. Znajdujemy nawet rury do zjeżdżania. Na samym szczycie sztuczny wodospad. Woda tutaj dociera spod wulkanu. Mamy dwie godziny czasu na szaleństwa. O rozgwieżdżonym niebie możemy zapomnieć, ale deszcz tutaj akurat nam wcale nie przeszkadza.

Niektórym  z nas podoba się tak bardzo, że zarzekają się już teraz, że wrócą tu jeszcze. W hotelu przysiadamy jeszcze na chwilę przy czymś do picia. Grupa mając możliwość dostępu do komputera i Internetu przegląda zgrane już zdjęcia z Kostaryki na stronie Esty, a Celina nawet głośno odczytuje nasz dziennik z przygodami. Dostaje mi się od Magdy burę za opisanie Jej obaw co do pogody i eureka… następnego dnia w pobliskim supermarkecie Magda zakupuje największy parasol jaki był dostępny. To nasz wycieczkowy totem – jednocześnie zaklinacz pogody i od tego czasu, zawsze gdy będziemy mieli ze sobą parasol pogoda będzie dużo lepsza. Niestety parasol Magda zakupi dopiero po południu, czyli od rana znowu pada. Niestety nie ma szans na wulkan z naszych okien. Deszcz ustaje, nam rozchmurzają się buzie, deszcz zaczyna padać, my wkładamy kurtki i liczymy że zaraz przejdzie. Po śniadaniu – kolejny gallo pinto czyli malowany kogut, ruszamy w stronę wulkanu Arenal. Po drodze nasz kierowca wypatruje trójpalczastego leniwca wiszącego na drzewie. Oczywiście sesja zdjęciowa, potem naszej przejażdżce towarzyszy mnóstwo kolorowych ptaków, są nawet tukany, ale na tyle wysoko, że nie sposób ich sfotografować, dodatkowo są bardzo płochliwe. Zapowiedziane zostały koati – szopowate stwory z długim nosem i puszystym ogonem, ale dzisiaj akurat na tej trasie ich nie widać. Podjeżdżamy do miejsca, gdzie można zobaczyć pozostałości z 1968 kiedy to miejsce miał największy wybuch aktywnego wulkanu Arenal. Pod dużą wiatą widać zarys ale bardzo delikatnie wulkanu w chmurach i pofałdowany teren, całkowicie zarośnięty gęstym lasem. W planach możliwa jest wycieczka piesza po zastygłej lawie, ale ze względu na deszcz i czekające nas kolejne atrakcje rezygnujemy. Za to ponieważ zostało nam jeszcze trochę czasu odwiedzamy mini zoo ze specjalnościami kostarykańskimi. Najpierw zatrzymujemy się w serpentarium – miejscu, gdzie w akwariach podziwiać można węże. Mnóstwo ich tutaj. Odczytujemy ich nazwy zachwycając się kolorami i różnorodnością. Potem schodzimy do motyli i insektów. Zbiory bardzo ciekawe i przekrojowe. W małych pudełkach żyją tu tarantule. Boa dusiciel widocznie rozeźlony naszą obecnością prycha i nerwowo rzuca się w swoim terrarium. Żabki znowu podobają się nam najbardziej. Szczególnie od momentu, kiedy mamy swoją własną żabkę. Wczoraj przed zejściem w strojach kąpielowych de recepcji, kiedy otworzyliśmy nasze bagaże z Tortuguero u Renaty w walizce była najprawdziwsza zielona żabka z czerwonymi oczami. Od razu wskoczyła na ścianę i zaczęła skakać po pokoju, bardzo umiejętnie przyczepiając się do podłoża. W autobusie jako dowód rzeczowy widzieliśmy zdjęcia oraz nakręcony film. I pomyśleć, że przedwczoraj płynęliśmy specjalnie do pobliskiego hotelu w poszukiwaniu takich żab a teraz mamy jedną z sobą. W nocy mała żabka przez uchylony balkon wyszła na zewnętrzne ściany hotelu i rano Boguś znalazł ją przyklejoną do szyby przy wejściu do hotelu. Sama zeskoczyła z 4 piętra. Aby zapewnić jej bezpieczeństwo Bogus przeniósł ją na liść bananowca nieopodal. I odtąd każdy z nas podgląda żabkę Renatkę (musieliśmy nadać  jej jakieś imię) i żabka ma przepiękną sesję zdjęciową.

W mini zoo żabki ponownie budzą najwięcej zainteresowania, szczególnie kiedy opiekunowie wyjmują jedną z nich do naszych zdjęć i pozwalają przez chwilę skakać im po nas. Ustawia się kolejka. Mnóstwo frajdy jak te zwinne żyjątka skaczą z jednego z nas na drugiego.

Czas nam jechać bo mamy umówioną porę na canopy tour. Dziś w planach największa trakcja Kostaryki tzn. zjazdy w uprzęży na linach – kablach ponad koronami drzew lasu deszczowego. Dojeżdżamy na miejsce – deszcz znowu pada. Widzimy grupę przed nami, która opatulona w przeciwdeszczowe peleryny i kaski wychodzi z przebieralni, teraz nasza kolej. Nie widzę jakoś tej frajdy w strugach deszczu. Przystępuje do negocjacji z obsługą czy wyjątkowo uda się nam przełożyć rezerwację na inny termin. Nie są zachwyceni, ale grupa 14 osobowa to już powód wystarczający by się zastanowić. Ostatecznie obsługa się zgadza. Teraz narada z grupą, czy jedziemy teraz czy licząc na poprawę pogody wrócimy tu za dwa dni. Uprzedzam, że będziemy musieli wcześnie wstać i zerkam na Tomka. Wszyscy się zgadzają na zmianę terminu. A i pogoda wreszcie musi się zmienić. Szybka kawa i piwo i po zmianach planów jedziemy na obiad. Tym razem zaplanowaliśmy go w restauracji z pięknym widokiem na dolinę i wulkan. Póki co za oknami mleko, ale wiejący wiatr dzielnie zmaga się z gęstymi i kłębiastymi chmurami przesuwając je trochę na bok. Na tyle skutecznie, że co jakiś czas widać nawet fragment doliny. A za wytrwałość zobaczymy także sporą część wulkanu. Pstrykamy zdjęcia z balkonu. Warto było czekać. Obiad podano: pyszna zupa krem ze szparagów, na drugie wołowinka albo rybka (dla Czesi numer jeden na trasie).  Potem deser i kawka. Ustalamy, że wracamy do miasteczka, bo każdy chce przejść się po mieście i zerknąć na sklepiki z pamiątkami i odwiedzić miejscowe galerie. O 17 ruszamy na popołudniowo=nocną przejażdżkę łódkami po Rio Blanco. Na miejscu okazuje się, że zamiast łódek są pontony ale i tak płyniemy. Zmierzch zapada tu bardzo szybko i niestety nie można już robić zdjęć gdyż jest za ciemno. Nasłuchujemy odgłosów dżungli. Zerkamy na rozłożyste korony drzew na brzegu. Wiesiek pokazuje nam bardzo rozgwieżdżone niebo nazywając mnóstwo gwiazd. Na zakończenie rejsu mały poczęstunek w stylu kostarykańskim. Mamy placki z yuki (pyszne według Doroty), placuszki kukurydziane i nadzienie z papki fasolowej. Zajadamy się, a na koniec dostajemy nawet miseczkę skórek świńskich smażonych. Smakują trochę jak nasze chipsy. Wracamy do hotelu i znowu siadamy na dole w restauracji. Jutro wcześnie wstajemy.

Pojechali i napisali:

PFR