Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Kostaryka 20.01-4.02.2009

Plantacja kawy w Alajuela, San Jose, powrót do Polski


04-02-2009

Nasza dzisiejsza wycieczka konno do wodospadów została odwołana, a szkoda. Niestety nie wytrwaliśmy w naszym początkowym zrywie do jazdy konnej i codziennie ktoś zmieniał zdanie, aż została tylko 5 najdzielniejszych (Dziunia, Wiesiu, Renata, Maria i Estera). Mimo tej zmiany atrakcji nam nie brakuje tego dnia. Ruszamy tuż po śniadaniu. Pogoda żegna nas wspaniała. Wjeżdżamy na najwyżej położoną trasę w kraju, która prowadzi na wysokości ok. 3200 metrów. Nasz Olman zadowolony z siebie stale powtarza słowo masakra, którego nauczył się od Bogusia, a które stosowane przez niego nabiera bardzo wszechstronnego znaczenia. Wszystko jest teraz masakra i tak słowo to staje się ulubionym słowem całej wyprawy. W połowie drogi do San Jose zatrzymujemy się na widoki i zdjęcia. Sam kierowca jest bardzo zdziwiony naszym fartem co do dzisiejszej pogody. Podobno przed 360 dni w roku jeździ się tędy przez bardzo gęstą mgłę i absolutnie nie ma co liczyć na lepszą widoczność niż na zaledwie dwa metry przed siebie.  My za to delektujemy się widokami sięgającymi aż do Oceanu. Przystanek kolejny to podglądanie kwezali. Kwezal to narodowy ptak Gwatemali wyróżniający się pięknym zielono-czerwonym ubarwieniem i długimi piórami, które samiec ma w ogonie. Właśnie na naszej trasie leży kawałek lasu, gdzie rośnie sporo dzikiego awokado – ulubionego pożywienia tych ptaków. A ponieważ akurat od stycznia do marca jest ich okres lęgowy mamy bardzo duże szanse by wypatrzeć ptaki w gąszczu zielonych liści. Zmieniamy nasze buty na kalosze i ruszamy na szlak obserwacyjny. Nie bardzo wierzą wszyscy w powodzenie tej wycieczki, ale są i tacy którzy cierpliwie czekają. Wszyscy z nas zobaczą siedzącą na koronie drzewa samiczkę. Niektórym to już wystarcza i wracają. Kilkoro z nas jednak zostaje łudząc się, że uda się nam wypatrzeć do pary także samca. Boguś i nasz miejscowy przewodnik schodzą po błocie obserwując pilnie gałęzie. I nagle przewodnik cicho wskazuje nam miejsce w koronie drzewa. Staramy się podejść jak najbliżej i najciszej by nie spłoszyć ptaka. Rzeczywiście jakiś fragment czerwieni przebija przez gałęzie. Niestety ptak wypłoszył się i przeleciał na drugą część korony niewidoczną od naszej strony. Brniemy przez chaszcze rozgarniając krzewy, łamiąc gałęzie. Boguś już stoi pod drzewem i dokładnie wskazuje miejsce gdzie siedzi pan kwezal. Robimy zdjęcia. Kilkukrotnie jeszcze zmieniamy miejsce naszej obserwacji w pogoni za pięknym ptakiem. Jego pióra rozwiewają się na wietrze. Wracamy do restauracji inną trasą, chyba dłuższą, bardziej stromą i zdecydowanie trudniejszą.  Ale i tak było warto wyczekać na parę ptaków. Dziś obiad w stylu wiejskim. Na stole makaron w pomidorach, wielka misa czarnej fasoli, sałatka z kapusty, ryż i ryba. Najwięcej ogonów rybich schrupał Olek. Ania pozostaje wierna swoim kurczakom i teraz też wytrwale czeka na pollo. Na deser krem cytrynowy i czas na nas. Koło półtorej godziny dzieli nas od stolicy. Przed zakwaterowaniem w hotelu chcemy jeszcze zrobić ostatnie zakupy spożywcze. Odwiedzamy duży sklep w centrum miasta. Od razu zatrzymujemy się przy półce z kawą oraz owocami w czekoladzie. Przy okazji dokupujemy t-shirty, breloczki, piny, kubki, olej, truskawki. Istne szaleństwo. Ale miejsce w bagażach topnieje. Chwila na oddech w hotelu, co pilniejsi już podpakowali bagaże z myślą o jutrzejszym wylocie. Kolacja pożegnalna w restauracji z widokiem na oświetlone San Jose. Klimaty nadal południowoamerykańskie. Jemy dzisiaj w Machu Picchu. Sporo akcentów peruwiańskich, począwszy od typowych dań, przez napoje aż po wystrój. I oczywiście pojawia się także temat wycieczki do Peru. Część z nas ma już tę trasę za sobą, ale miło ją bardzo wspomina. Inni myślą o niej całkiem poważnie.

Zajadamy się pysznymi daniami. Oczywiście jest czas na przemówienia i podziękowania. Najpierw ja, potem Olman, potem Olek. Wszyscy wzajemnie sobie dziękujemy. Olman przygotował dla nas niespodzianki – prezenty z Kostaryki. Mamy nowe koszulki, piny, pen drivy, kosmetyczki. Jest nam bardzo miło i kręci się nam łza w oku na myśl, że już jutro czas wracać do kraju.

Zapadamy w błogi sen.

Najwcześniej wstają Beata i Boguś, którzy lecą osobno przez Stany. Rano spotykamy się w recepcji, taksówka już czeka. Żegnamy się nie na długo, bo prócz spotkania powycieczkowego, które już w trakcie przygotowań za dwa tygodnie zobaczymy się w Warszawie. Reszta pakuje bagaże i je śniadanie. O 8 ruszamy na ostatnie zwiedzanie jeszcze dwóch atrakcji Kostaryki. Robimy powtórną próbę zwiedzenia Wulkanu Poas. Na samym początku trwania wycieczki to trzęsienie ziemi uniemożliwiło nam dotarcie do wulkanu, gdyż na jedynej drodze dojazdowej osunęła się skarpa i niestety nie udało się jej uprzątnąć. Ale dzisiaj droga jest w pełni przejezdna. Niestety z miasta widać, że szczyt wulkanu spowity jest gęstymi chmurami, ale znając jak kapryśna potrafi być pogoda w Kostaryce nie poddajemy się i jedziemy na wulkan. Niestety wulkan do końca  stara się wytrwać  w swej niedostępności. Mimo że jesteśmy bardzo blisko krateru w dole tylko biała dziura. Nie widać kompletnie nic. Pocieszamy się zerkając na obrazki i plansze dookoła. Po drodze znajdujemy kilka ciekawych roślin, których wcześniej nie było na trasie. Zaglądamy do sklepiku. Niektórzy z nas dopiero co znaleźli czas by wypisać kartki. Nigdy nie jest za późno. W drodze z wulkanu mijamy po prawej i po lewej pozostałości klęski sprzed trzech tygodni. Wiele domów nie przetrwało trzęsienia i niestety zostało zniszczonych. Obok rozstawiono namioty w których koczują rodziny, które straciły dach nad głową. Widać prowizoryczne toalety, garkuchnie. Mijamy wyższe partie przy wulkanie i zatrzymujemy się w jednej z kawiarni z widokiem na plantację kawy Doka. To obok Britt największa i najbardziej popularna kawa w Kostaryce. Olman jest jej smakoszem. Zakupujemy kolejne opakowania kawy i oczywiście degustujemy wyborny czarny trunek. Kawa jest pyszna, a z widokiem na plantację smakuje bardziej kawowo.

To nie koniec naszych kawowych emocji. W Alajuela czeka na nas jeszcze wizyta na plantacji kawy połączona ze zwiedzaniem najstarszej w Kostaryce nadal czynnej fabryki kawy. Nasza przewodniczka wtajemnicza nas w kolejne kroki powstawania lokalnego specjału. Robimy mnóstwo zdjęć. I oczywiście smakujemy różnego rodzaju kawę. Na koniec przegryzamy trunek  kawą w czekoladzie. I tak otoczeni zapachem kawy udajemy się na lotnisko. Tu odprawa idzie nam bardzo sprawnie i jesteśmy gotowi do lotu. Tym razem lot nocny więc liczymy na trochę spania. I nie mylimy się, po pierwszym posiłku światła zostają wygaszone i śpimy. Oczywiście różnica czasu robi swoje bo jak jeść śniadanie o 2 w nocy, kiedy za oknem piękne słońce? Powalczymy i z tym. Lotnisko w Madrycie – tu mamy chwilę na zakupy i rozprostowanie nóg. A potem lot do Berlina i tu się żegnamy.

Za nami dwa tygodnie w kraju, o którym przed wyjazdem niewiele wiedzieliśmy. Kiedy mówiliśmy, że jedziemy do Kostaryki większość naszych znajomych ostrzegała, że przecież w styczniu jest zimno na KORSYCE. Na próżno szukaliśmy książek czy przewodników w języku polskim. Prócz jednego nie udało znaleźć się nam więcej informacji. A wczoraj z ogromnym żalem opuszczaliśmy ten kraj, który urzekł nas swoja gościnnością. Na zawsze kojarzyć go będziemy z naszym kontrahentem, jednocześnie przewodnikiem po swoim kraju, który okazał wobec nas mnóstwo sympatii i zaangażowania by spełniać wszelkie nasze zachcianki i zamienić nasze wakacje w prawdziwą przygodę.

Zapewne jesteśmy pod ogromnym wrażeniem zieleni, kwiatów, drzew, mrocznej dżungli, pięknych plaż, wielu zwierząt i świetnego zaplecza hotelowego. Nie sposób nie wspomnieć pysznej kuchni, która przypadła nam bardzo do gustu.

Mimo objazdowego charakteru tego wyjazdu udało się nam poruszać i bardzo aktywnie spędzić ten czas: rafting, canopy tour, wycieczki piesze, plaża, nurkowanie codziennie dostarczały nam mnóstwa wrażeń.

Cóż był to po prostu masakrycznie udany wyjazd!

Pojechali i napisali: