Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Meksyk 27.02.-18.03.2009

Mitla


10-03-2009

A dzisiaj zaczynamy dzień od enchiladas czyli złożonych na pół tortilli z chiapulinas czyli nadal rozsmakowujemy się w kuchni lokalnej. Pasikoniki są nam już niestraszne. Wypatrujemy także opcję enchiladas z kwiatami dyni, które również smakują egzotycznie. Do tego obowiązkowo czekolada na ciepło. Oaxaca to stolica mezcala i czekolady. Staramy się rozgryźć składniki zielonego soku. Wczoraj do kolacji zamówiła go Monika, teraz w jednym ze słojów ten sam napój. Nasza Hilde poleca go rekomendując jako bardzo zdrowy, wśród składników wymienia seler, pietruszkę, kolendrę, kaktus, ananas. Brrr…

Ruszamy. Pogoda jak zwykle. Słońce w pełni. Zaczynamy od przejazdu do Mitli – to miejsce, gdzie oglądać będziemy kolejne ruiny Zapoteków. Po zwiedzaniu ruin mamy chwilę na miejscowym targu. Największą popularnością cieszą się zabawki wykonane z drewna w bardzo jaskrawych kolorach. Można je łatwo złożyć i tym samym łatwo przewieźć, chyba że ktoś wybierze tak jak ja jeża i musi go teraz rozebrać ze wszystkich kolców…

Monika znajduje dla siebie różowy obrus, Ela i Czesia kuszą się na piękne białe bluzki ozdobione haftem i koronką. Mamy kolejne przykłady ceramiki. Nie sposób powstrzymać się tu od zakupów. Przejeżdżamy na lokalny targ w centrum miasta, gdzie z myślą o miejscowej ludności sprzedaje się owoce i warzywa.                  

Najpierw przechadzamy się robiąc zdjęcia, ale nie możemy powstrzymać się by nie spróbować miejscowej kuchni wprost ze straganów. Na pierwszy rzut mango pokrojone w paski z chilli. I nawet nasza przewodniczka szepce mi do ucha, że owoce te były myte w zwykłej wodzie. Nie straszne nam to. Dalej odnajdujemy suszone ryby, krewetki, paprykę. Przy wejściu na targ stoi wielka balia z rozgrzanym tłuszczem, a w nim praży się świńska skórka. Zapach jak nasze skwarki. Decyduję za grupę i kupuję kawał dobrze wyprażonej skórki jeszcze ciepłej. Zanim jednak spotkamy się w autobusie odkrywamy na uboczu targ z kwiatami. Najpierw robimy zdjęcia, Monia zostaje obdarowana chryzantemą na długiej nóżce od miejscowego macho…

W autobusie próbujemy skórki. Smakuje trochę jak skwarki, trochę jak chipsy. Teraz jedziemy do źródeł. Droga znacznie się poprawiła od naszej ostatniej wizyty w styczniu zeszłego roku. Nasz autobus pokonując wertepy i piaszczystą drogę dociera powoli na miejsce. Przed wjazdem do samych źródeł awizujemy się na potem u jednej z rodzin, która przygotowuje proste ale bardzo smaczne dania meksykańskie. Nie jesteśmy dzisiaj sami przy źródłach, weekend, sporo tubylców. Zaledwie kilka osób w wodzie, najczęściej w ubraniach i nie pływa a raczej moczy się delikatnie przy brzegu. My najpierw robimy zdjęcia widokom, a potem decydujemy się jednak wejść do wody. Przebieramy się i pierwsi odważni zanurzają stopy w jednym z basenów. Cóż nie jest to obiecane 23 stopnie, jest trochę mniej, a może nawet dużo mniej. Jednak nie ma już odwrotu. Pierwsza Ula, potem Bogdan, jest Czesia, wreszcie ja, Mariusz nie do końca przekonany zaczyna wodna wojnę z Monią, stajemy w Jej obronie i mamy małą  wodną wojnę. Wszyscy już mokrzy. Do sesji Monia i Krzyś, którzy ostali się jeszcze w połowie susi przechodzą po murku. Jest nadal chłodno pod wodą ale bardzo przyjemnie. Decydujemy się zmienić oczko i schodzimy do dużego basenu z pięknym widokiem na całą okolicę. Woda wydaje się cieplejsza, a może to my przyzwyczailiśmy się do temperatury. Jesteśmy najpierw gotowi na zdjęcia. W tak zwanym przez Bogdana kaczym dołku pozują najpierw pary. Potem mamy same panie, niczym syrenki przekładamy nogi, wypinamy piersi i robimy zdjęcia. Potem zapraszamy do kaczego dołku samych panów. Nasi czterej Panowie podchwytują pomysł i mamy całą czwórkę dumnie prężących się do obiektywu Herosów. Potem jest jeszcze prawa nóżka na lewą, i odwrotnie, na koniec chlapanie wodą. Nie tylko my mamy ubaw i piękne zdjęcia, także zgromadzeni wokół nas tubylcy przyglądają się nam z niemałą i nieukrywaną radością i wołając gringo, gringo dziwią się naszej odwadze. Po zdjęciach są jeszcze wyścigi w różnych stylach, Mariusz i Bogdan z prędkością komety pokonują całą długość basenu. Potem Monia daje się skusić na pływanie, w wodzie też Krzyś. Czyli prawie wszyscy zanurzyli się w „Kipiącej Wodzie”.

Czas na powrót. Zatrzymujemy się w małej restauracyjce. Nasza zaprzyjaźniona rodzina już na nas czeka. Wybór może nie jest zbyt urozmaicony, tortille z mięskiem albo z serem ewentualnie tzw. meksykańska pizza. Oczywiście zamawiamy jedno i drugie. Do tego zimne piwo. A ze środka domu wybiegają maluchy, mamy tu dwóch chłopców. Potem poznajemy kolejno seniorkę, potem Jej córkę i Jej wnuczki. Dzięki zbiórce na Balu Podróżnika przywiozłam do Meksyku bardzo wiele słodyczy, maskotek, długopisów, artykułów szkolnych. Mamy kolejną już na trasie okazję aby obdarować Maluchy prezentami ku ich ogromnej uciesze i zadowoleniu. Bogdan sięga po swoje zapasy, ma gwizdki, które dość mało popularne wśród dzieciaków tutaj wywołują sporą sensację. Dla dziewczynek są bransoletki a dla wszystkich lizaki. Bratamy się z rodziną. Potem odkrywamy jeszcze szczeniaczki i dwa osiołki. Podoba się nam tutaj. Ale czas nagli bo przed nami sporo rzeczy do zobaczenia. Zjeżdżamy w kierunku Mitli. W autobusie wyborne nastroje. Kolejny przystanek to destylarnia mezcalu. Pani na Rancho Zapata oprowadza nas po zapleczu opowiadając o kolejnych etapach obróbki  agawy. Na sam koniec degustacja. My najbardziej czekamy na robale. Tu nie trzeba czekać do końca butelki by wypić kieliszek mezcala z robakiem. Przed nami na ladzie mezcal w różnych odmianach, cytryna, chili i cały wielki słój tłuściutkich robaków. Prosimy o prezentację miejscowych sprzedawców. Potem zaczynamy my: Bogdan, Krzysztof, Ula, Estera, Mariusz. Reszta nam się przygląda i nie decyduje na degustację. Niektórzy z nas poprawiają dawkę i mamy już po dwa robaki w brzuchu. Robimy małe zakupy i ruszamy dalej. Teraz oglądać będziemy liczące dwa tysiące lat drzewo. Cypryśnik stoi w Tule. Nasza Hilde znajduje nam profesjonalnego przewodnika. Francisco liczy 8 lat i mówi po angielsku, nie wiemy jak dobrze mówi po angielsku, ale zna wszelkie nazwy figur tworzonych z korzeni fantazyjnie powyginanych w konarach drzewa. Stale sprawdza czy nadążamy za jego lusterkiem pytając: Did you see it?, potem zaprasza nas do kontynuowania trasy wokół drzewa. Come on please. Ubawieni wypatrujemy krokodyla, słonia, delfina, i wiele innych zwierząt. Chłopiec nagle przystaje przy płocie i oznajmia finisz. Zapraszamy go z nami do autobusu gdzie mamy jeszcze zapasy prezentów dla Maluchów. Bratersko towarzyszą nam dwaj inni mali przewodnicy, a dla ochrony policja turystyczna. Mali przewodniczy zostaną hojnie obdarowani przez naszą grupę. Docieramy do miasta i odwiedzamy jeszcze fabrykę czekolady. Jest inna niż nasza, próbujemy jej w różnych wariantach. Teraz tylko kolacja. Mieliśmy być dużo wcześniej a trasa się nam przedłużyła i dotarliśmy do hotelu dość późno.

Dziś na kolację brak pasikoników, motyli i innych grubych robali. Niektórzy z nas decydują się jeszcze na spacer do miasta, inni już rozchodzą się do pokoi. 

Wstajemy bardzo wcześnie, ruszamy z naszymi bagażami do recepcji, jest jeszcze ciemno. Dzisiaj Dzień Kobiet. Ja na prędce rozbieram swojego drewnianego jeża, ma chyba 1000 kolców, które muszę teraz szybko zdemontować. Jest co robić. Jedziemy na lotnisko.

Pojechali i napisali: