Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Japonia 26.03-10.04.2009

Kanazawa, pociąg do Osaki


04-04-2009

Wracamy do hotelu na nocleg. Budzę się wcześnie rano. Pada śnieg, najprawdziwszy śnieg i nic nie zapowiada nagłego polepszenia pogody. Nie mogąc zasnąć wybieram się na 9 piętro do gorących źródeł. Tu całkiem pusto, ani jednej żywej duszy. Najpierw obowiązkowy prysznic i dokładne mycie całego ciała a dopiero potem zasłużony odpoczynek w gorącym basenie. Jest super. Kuszę się także na baseny na zewnątrz. Tego jeszcze nie było, od spodu gorąca woda, a nade mną wielkie płatki puszystego śniegu. I to wszystko z widokiem na całe śpiące jeszcze o tak wczesnej porze miasto. Zaledwie kilka minut po wschodzie niebo zaczyna się przejaśniać i wyraźnie widać wschodzące i przebijające się przez gęste chmury słońce. Wybieram się na sesję zdjęciową do miasta. Przy śniadaniu wymieniamy wrażenia kulinarne z ostatniej nocy, królowała wołowina: Zosia, Zbyszek i Bernard znaleźli super restaurację z grillowaną wołowiną, a Ania, Gosia, Andrzej i Robert byli nieopodal naszego hotelu w lokalu serwującym bajecznie smaczną wołowinę i steki. Na nas jednak czas. Ruszamy do miasta, na lokalnym targu nie ma dzisiaj zbyt wielkiego ruchu. Obkupujemy się w bułki w miejscowej cukierni, mamy wrażenie obserwując miny pań sprzedawczyń, że takie naloty zdarzają im się bardzo rzadko. Jedziemy jeszcze wyżej w góry. Na naszej mapie dzisiaj maleńka ale bardzo urokliwa miejscowość: Shirakawago. Zmieniają się widoki i mamy po drodze wielokrotnie sposobność by podziwiać przełomy, rzekę, góry. Wszędzie popadało dzisiejszej nocy, a teraz niebo błękitne jak na zmówienie i bardzo dużo słońca. Docieramy do punktu widokowego na całą wioskę. Jej główną atrakcją są stare drewniane domy z dachami robionymi ze słomy i ciekawym podziałem wnętrz. Co ciekawsze na pozór wyglądająca na opustoszałą wioska okazuje się być po dziś dzień zamieszkałą miejscowością, która dzielnie łączy obowiązki wioski rolniczej z turystami, których tu nie brakuje przez okrągły rok. My także wybieramy się na spacer po wiosce, robimy sporo zdjęć, a potem znajdujemy mini kawiarnię i zamawiamy kawę oraz herbatę, niektórzy z nas kuszą się na zupę albo makaron, a na deser kulki ryżowe albo lody.

W drodze do Kanazawy zatrzymujemy się w fabryce zajmującej się czerpaniem papieru japońskiego. Najpierw oglądamy film niestety po japońsku o skomplikowanym procesie pozyskiwania papieru czerpanego washi a potem mamy warsztaty. Każdy z nas dostaje trzy listki i musi przygotować swoje imię wypisane na małej karteczce. Pilnowani i nadzorowani przez miejscowe pracownice stajemy wokół naczynia z papierem i do specjalnych miseczek z drewna nabieramy masę, którą musimy odcedzić z wody. Galaretkowata masa jest osuszana, a my w niej zatapiamy artystycznie nasze listki i karteczki, potem prace nad przygotowaniem trzech małych karteczek przejmują panie z fabryki, na naszych oczach wyjmują masę z drewnianych foremek, potem osuszają to na specjalnej blasze. W trakcie produkcji naszego papieru odwiedzamy pobliską galerię połączoną ze sklepem i kupujemy kilka drobiazgów. Karteczki gotowe a przed nami ostatni etap drogi do pokonania. Nasz hotel w Kanazawa z jednej strony ma okna wychodzące na Morze Japońskie, z drugiej podziwiać można szczyty ośnieżonych gór. Najpierw kolacja w hotelu, a potem spotykamy się w barze na ostatnim barze na drinku. I znowu mamy przykład jak trudno i niezręcznie jest burzyć plan działania miejscowej obsługi. Chcemy koniecznie jako jedyni goście tego baru ustawić sobie krzesła wszystkie zwrócone do okna i z widokiem na miasto nocą. Pani kelnerka nie jest zadowolona z naszego pomysłu, a nawet stara się na siłę zabronić nam zmiany miejsc krzeseł trzymając fotele za oparcie. Jest nas więcej i dajemy radę, ale kiedy zżyma się i przegania mnie i Wacka z parapetu okna sugerując jakoby mieliśmy przeszkadzać innym Klientom, ja bojkotuję Panią i wraz z Coco idziemy na kawę do baru nieopodal hotelu. Dobranoc.

Wreszcie budzi nas najprawdziwsze słońce. Piękny widok na miasto. Po śniadaniu opuszczamy nasz hotel i udajemy się na zwiedzanie miasta. Pierwszym punktem programu jest przepiękny ogród. Niestety pogoda zawiodła w tym roku i mnóstwo kwiatów dopiero co rozwiniętych wiśni opadło. Władek fachowym okiem ocenił, że kwiat przemarzł. Nie psuje nam to jednak humorów, bo właśnie kwitną wiśnie późniejsze. Korony drzew pokryte białą i różową mgiełką odbijają się w stawie. Na specjalnych platformach na ścieżkach ogrodu rozstawione wielkie kamery i telewizja nagrywa każdą minutę kwitnienia wiśni. My znajdujemy w stawie wielkie karpie i Małgosia skarmia je swoimi zapasami ciasteczek. Nie do wiary, ale wielkie i grube ryby gotowe są wyjść dosłownie z wody, by tylko zjeść kolejne okruchy ciastek. Zupełnie niespodziewanie wpadamy na pomysł herbaty w jednym z salonów w ogrodzie. Najpierw Coco pyta o zgodę, zostajemy wprowadzeni do poczekalni, kiedy rozsiadamy się wygodnie na podłodze na matach, pani z recepcji zaprasza nas do salonu, gdzie zostanie podana nam herbata. Tu mamy specjalnie przygotowane poduszeczki. Część z nas zamówiła herbatę zieloną, Ola i Wacek japońską herbatę z proszku. Zaczyna się cały ceremoniał podawania nam tej herbaty. Do każdej czarki dołączone jest mini ciasteczko. Panie kłaniają się nam na kolanach. Smakujemy naparu. Wszystko to ma tu wyjątkową atmosferę. Po degustacji wychodzimy na mini ogródek w stylu japońskim. Pięknie. Willa wybudowana dla matki jednego z możnych panów zionie przenikliwym zimnem. Przydają się nam grube skarpetki ale i tak jest dość chłodno w ciemnych drewnianych wnętrzach. Zwiedzanie trochę nas wygłodziło i zaczynamy myśleć o lunchu. Najpierw jednak sklep z ceramiką. I to piękną… Wszystko się nam podoba. Wśród wielu naczyń wybieramy kilka czarek na herbatę, miseczki do ryżu, wazon, małe miseczki do sosu sojowego, filiżankę. Potem już tylko chce się nam jeść. Dzisiaj zupełna odmiana. Wybieramy restaurację ze stekami. Zostajemy podzieleni na trzy grupy. Każda z nas zajmuje miejsce wokół wielkiej płyty. Do każdej z nich podchodzi kucharz i zaczyna na naszych oczach przygotowywać posiłek. Zaczyna od czosnku, który w piórkach praży na płycie. Potem czas na mięsko. Wołowina. Kawał krwistego mięska także piecze na płycie. Do tego kiełki. Bardzo wprawnym ruchem kroi wołowinę na paski i je miesza, obawiamy się że porcje będą nierówne, zupełnie niepotrzebnie, ponieważ kiedy mięsko jest już gotowe, każdy z nas dostaje dokładnie taką samą porcję na swój talerzyk. Zajadamy się specjałami. Poza obiadem zamawiamy sobie kawkę i coś słodkiego. Pyszny lunch. Popołudniem jeszcze zwiedzanie dzielnicy zamieszkiwanej niegdyś przez samurajów. Potem wizyta w fabryce zajmującej się barwieniem jedwabiu. I przejazd na stację. Czas na pociąg do Osaki. Niestety na peronie żegnamy się z naszą Coco. Jako podziękowanie przygotowała dla nas małe orgiami. Pożegnalne zdjęcia i niestety musimy jechać. W pociągu podsypiamy, trochę balujemy. Wesoło nam. Wiemy dokładnie o której należy wysiąść. Wiemy także, że pociągi w Japonii nigdy przenigdy się nie spóźniają. Kiedy wybija odpowiednia godzina pakujemy nasze rzeczy i ustawiamy się do wyjścia. Stacja Osaka. Jesteśmy wszyscy na peronie, kiedy Wacek pyta czy to na pewno nasza stacja, bo prócz Osaka na szyldzie jest jeszcze dopisek Shin. Biegnę z nadzieją w oczach do naszego konduktora, który stoi przy ostatnim wagonie. Pytam go czy to Osaka, a on kiwa głową – czyli dobrze, ale zaraz mówi powtarzając jak mantrę: I do not understand – czyli niedobrze. Powtarzamy: pytanie - odpowiedź, i znowu pytanie – odpowiedź. Nic z tego. Sięgam po bilet gdzie staram się odnaleźć zapisaną po japońsku nazwę stacji. Czas biegnie. Ręka konduktora już wisi w górze, kiedy nagle zerka na bilet i kręci głową ale tym razem w inną stronę i mówi, że to jednak nie Osaka, tylko Osaka Shin i to nie jest nasza stacja. Szybka decyzja: wsiadać - jedziemy dalej. Nikt chyba jeszcze nigdy nie widział 14 gaijinów tak szybko pakujących się do pociągu z powrotem. Ale myśl o szukaniu na własną rękę właściwej stacji trochę chyba nas przeraziła, tym bardziej, że doświadczenie jakiego nabraliśmy w Tokio wymagałoby utrwalenia. Z przygodami docieramy wreszcie na naszą stację. I tu wszystko jest jak być należy. Tuż przed wyjściem z naszego wagonu czeka na nas młodzieniec z wielką tablicą ESTA Cherry Blossom Group. Pan ma za zadanie tylko doprowadzić nas do hotelu, nie mówi zbyt dobrze i wiele po angielsku więc grzecznie maszerujemy do hotelu. Po drodze widzimy sporo intrygujących knajpek, restauracji i hoteli. Jest na co popatrzeć. To piątkowe popołudnie, dzielnica rozrywek, w której mieszkamy tętni życiem.

Kwaterujemy się w hotelu i część z nas wybiera się do miasta. Jest na co popatrzeć. Na ulicy spotykamy mnóstwo naganiaczy do klubów, mamy wątpliwości czy to tylko kluby czy jednak coś więcej kryje się za tłumem młodych bardzo wymyślnie ubranych i umalowanych oraz ufryzowanych dziewcząt. Mnóstwo tu krążących taksówek prowadzonych przez eleganckich panów w garniturach i muchach. Do tego wszędzie pełno podpitych już panów. Wielu z nich opuszcza lokale będąc odprowadzanymi do drzwi przez dziewczyny, te kłaniają się obdarowując panów torebeczkami z prezentami, po czym wzrokiem odprowadzają gości het przed siebie i znikają. A panowie lekko rozhuśtanym krokiem giną za pierwszym rogiem kolejnego domu i zaliczają następny klub. Nie możemy się nadziwić co to za cuda. Mamy szczęście, bo przed naszym hotelem widzimy aż trzech zawodników sumo. Tym to dobrze, sami ogromni w swoich tradycyjnych yukatach, w sandałach i z przynajmniej dwiema pannami obok. Osaka robi na nas wielkie wrażenie mimo tego, że jesteśmy tu zaledwie kilka godzin.

Pojechali i napisali: