Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Japonia 26.03-10.04.2009

Okolice góry Koya, zwiedzanie Kyota


08-04-2009

Budzimy się wraz ze świtem. O 6.00 pierwsze poranne medytacje. Po wczorajszym tłumów nie widać, po drodze spotykam Tamami a potem Ola i Wacek. Dzisiaj za to modły wyglądają zupełnie inaczej. Jest zdecydowanie więcej Japończyków niż gaijinów, mnich przemawia ale po japońsku, a potem zaczynają się śpiewy, gra na misie i bębnach oraz recytowanie mantr. Dzisiaj nie ma ani chwili ciszy. Jest nam piekielnie niewygodnie i znowu kilkukrotnie zmieniamy nogi, podciągając je pod siebie, wyciągając, cudujemy, i z zachwytem patrzymy na siedzących obok nas dwa razy starszych Japończyków, którzy w bezruchu trwają całą medytację. Spotykamy się już wszyscy razem na śniadaniu. Podobnie jak wczorajsza kolacja, śniadanie też warzywne. Jemy szybko i jeszcze przed odjazdem robimy zdjęcia w świątyni. A potem zwiedzamy okolicę góry Koya. Najpierw cmentarz, któremu nie możemy się nadziwić, bo prócz grobowców starych zasłużonych rodzin widzimy grobowce budowane przez współczesne firmy dla swoich pracowników, są to grobowce widma, bo nie ma w nich złożonych żadnych zwłok ani prochów, ale mają służyć dobru firmy nawet po śmierci. I tak odkrywamy nissana, potem firmę kawową łatwo poznać, bo z granitu zrobiono dwie wielkie filiżanki, dalej jest browar i ustawiona puszka po piwie, mamy też grobowiec firmy zajmującej się produkcją środków na insekty, która zdecydowała się wybudować tutaj grobowiec dla wszystkich zniszczonych przez własne środki robali. Bez komentarza…

Mauzoleum założyciela buddyzmu w Japonii jest na samym końcu, a docierając do niego oglądamy najstarsze grobowce. Klimatyczne miejsce i bardzo mało uczęszczane, wreszcie jesteśmy sami. Świątynia Kongobuji jest dla nas kolejną świątynią, koncentrujemy się tylko na nowych dla nas osobliwościach. I tak jest tego sporo. Na sam koniec skarbiec, w środku zimno, więc tylko przebiegamy przez sale i od razu wychodzimy na słońce. Powietrze super, jesteśmy w górach i teraz wychodzi słońce, i kwitną wiśnie. Chyba pogoda nadrabia pierwsze dni w Tokio, kiedy nie było zbyt ciepło. Ruszamy do Kyoto. Docieramy dość wcześnie, na tyle, że do kolacji jest jeszcze sporo czasu. Nasza przewodniczka proponuje nam spacer na lokalny targ. Dwa razy nie musi nas zapraszać, zbieramy się i ruszamy popatrzeć co się tu sprzedaje i czym zajada się Kyoto. Rzędy straganów obok siebie proponują przeróżne rzeczy. Sporo tu stoisk z warzywami i owocami, obok mnóstwo najróżnistych ryb oraz owoców morza, jeszcze dalej pamiątki. Po lewej wino japońskie, po prawej sushi, restauracje, zapachy mieszają się ze sobą. Tu parzy się zieloną herbatę, tu miesza ryż z mięsem, obok pani smaży omlety, nieopodal serwuje się ciasteczka z fasolą. My znajdujemy stoisko z ostrygami, podobnie jak wcześniej tylko grillowanymi. A w drodze do hotelu zaczepiamy o restaurację chińską i wybieramy sobie smażone pierogi oraz sajgonki z owocami morza. Pychota. Spotykamy się w lobby hotelowym i wybieramy pieszo na kolację. Dzisiaj specjalność Kyoto- szaszłyki z kurczaka. Nie robimy sobie wielkich nadziei kiedy widzimy jak małe porcje smaży pan na ruszcie. Ale jesteśmy w błędzie. Najpierw jednak zostajemy zaproszeni do indywidualnej sali z matami tatami, jesteśmy przerażeni trochę wizją siedzenia na kolanach przez całą kolację, ale okazuje się, że stoły są tak sprytnie obmyślone, że siedzi się na matach, ale pod stołem jest wygodna dziura na nogi, i nie musimy klęczeć, do tego maty pod stołem są podgrzewane i jest nam ciepło w stopy. Zaczynamy zamawiać napoje, jak zwykle mamy spory ubaw widząc ile trzeba się nagadać, żeby zamówić kilka piw i kilka sake. Ale wiemy, że to część rytuału japońskiego. A potem zaczynają nam podawać szaszłyki i tak pojawiają się różne wersje: kurczak z grilla, potem z sosem bazyliowym, czas na wołowinę, mamy też ser tofu  z sosem na słodko z fasoli, są grillowane krewetki, mamy małe przepiórcze jajka, i wiele innych smakołyków. Nikt nie jest głodny. W dobrych humorach wracamy spacerem do hotelu. Jutro pierwsze całodzienne zwiedzanie Kyoto.

Zaczynamy po śniadaniu od Zamku Nijo, miejsce bardzo znane i dla nas przepiękne, bo pogoda iście wiosenna, mamy już o 9 rano ponad 20 stopni. I do tego środek kwitnienia wiśni, nie mogliśmy lepiej trafić. Ulice Kyoto, wszystkie ogrody, brzegi rzek wszystko oblepione kwiatami wiśni. W ogrodzie przynależnym do parku sam kwiat. Mamy wreszcie czas na wspaniałe zdjęcia wiśni z bliska, łapiemy okazję i mamy zdjęcia z kwiatami różowymi, bladoróżowymi, białymi, i tak dalej. Sam zamek fascynuje nas skrzypiącą słowikową podłogą. Prace ręczne dzisiaj to robienie podkładek pod filiżanki. Mamy je własnoręcznie ozdobić i pomalować. Idzie nam szybko i po chwili jesteśmy gotowi. Przed nami kolejny ogród słynący z kwitnienia wiśni i świątynia. To zresztą zdjęcie z tego ogrodu jest w kalendarzu ESTY. I tym razem prawie padamy z zachwytu na kolana. Mnóstwo tu płaczących wiśni i kwiecia. Wiśni co niemiara. Nie możemy się napatrzeć. Spacer przeciągamy w nieskończoność, migawki tylko klikają. Wspaniałe widoki, stawy, refleksy w wodzie. Pochylone drzewa. To jest prawdziwa Japonia w okresie kwitnienia wiśni. Przerwa na zakupy i na lunch. A teraz przejazd przez miasto do słynnej świątyni słynącej z dziesiątek tori – charakterystycznych czerwonych bram shintu. Po drodze wzdłuż rzeki sam kwiat. Jedziemy przez miasto i nagle delikatne trach i widzę, jak nasz kierowca smutnieje… jadąc bardzo ciasno na pasach zaczepił i przegiął lusterko w jadącej po lewej stronie Toyocie. Oba auta się zatrzymują. Nasza pani przewodnik jak zwykle zaczyna biegać w prawo, w lewo, nam na razie nikt nie mówi słowa. Wychodzę by zerknąć na wielkość obrażeń auta. Lusterko wygięte, poza tym nic. Jednak bez policji się nie obędzie. Wychodzi Zbyszek, Tamami szaleje, przekazuje mi słownie cała odpowiedzialność za bezpieczeństwo Zbyszka, który od strony uczęszczanej ulicy chce ocenić męskim okiem zniszczenia. Po nim wychodzi Robert. Tamami zaraz nam zejdzie śmiertelnie. Rozbawia nas strasznie, kiedy wpada do autobusu i z bardzo poważną miną pyta: „Czy nikt nie został ranny?” Ranny???, wielu z nas nawet nie słyszało zgrzytu… a co dopiero ranny. Och ta Japonia. Nie chcąc czekać zbyt długo w autobusie wychodzimy do pobliskiej kawiarni włoskiej. Z włoskiej ma tylko nazwę i może kilka nazw kaw w środku. Poza tym wybór dość ograniczony, kawa filtrowana, albo odkrywam stojący w rogu ekspres Nespresso na tabletki. Kawa pierwsza klasa, jeszcze bardziej się dziwię, kiedy pan serwuje nam tę kawę z firmowych filiżanek. Sielsko się nam robi, a za oknem już policja. Liczyliśmy czas, od telefonu do przyjazdu niecałe 15 minut. Niestety nie znamy szczegółów procedury, bo nasza przewodniczka dyplomatycznie wyłgała się ze wszelkich odpowiedzi. Po dobrej kawie na koszt firmy transportowej ruszamy do świątyni. Mimo że widzieliśmy ich już naprawdę mnóstwo, to ta podoba się nam bardzo. Nie ma zbyt wielu ludzi, bo świątynia leży na uboczu, przypominamy sobie sceny z filmu „Wyznania gejszy”. Ola i ja szalejemy ze zdjęciami. Na pewno będzie mnóstwo bardzo artystycznych ujęć, same kolory i gra świateł pobudzają wyobraźnię. Kiedy my się rozkręcamy na całego i zaczynamy zdobywać kolejne tori nasza przewodniczka nakłania nas do odwrotu, bo jeszcze kolejna świątynia przed nami i nie zdążymy. Mamy dość, robimy swoje i maszerujemy dalej. I nie żałujemy bo naprawdę piękne miejsce. W drodze powrotnej najpierw kupujemy ceramicznego wielkiego kota, potem zmierzamy do autobusu. Na przejściu dla pieszych stoi i czeka na nas bardzo elegancki pan w garniturze i ze skruszoną miną. Okazuje się, że to pan manager z firmy transportowej, który specjalnie fatygował się do nas by przeprosić za zaistniałą sytuację. Jesteśmy skrępowani aż taką życzliwością, tym bardziej, że w naszych oczach naprawdę nic takiego się nie wydarzyło. Dostajemy po wodzie mineralnej w ramach przeprosin, a pan kłania się każdemu z nas bardzo nisko, i zamiera w ukłonie kiedy autobus odjeżdża.

Oczywiście na świątynię jest za późno, zaczynam knuć jakiś plan B. Kontaktuję się z następczynią naszej przewodniczki. Niestety mimo wielu dobrych chęci nie wytrzymałam chaotycznej postawy i braku zdecydowania Tamami i jutro mamy nową Panią…

Pojechali i napisali: