Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

USA 1-22.08.2009

Park Naturalnych Mostów, kanion Chelly, park narodowy Mesa Verde


08-08-2009

Rano czas by trochę popracować, Maciej biega. Na dzisiaj zaplanowaliśmy spontaniczne dodatki do naszego wcześniej, jeszcze w Polsce przygotowanego programu. Najbliżej nas jest Park Naturalnych Mostów. Niezbyt wiele informacji o tym miejscu w przewodnikach. Po dojechaniu na miejsce dostajemy mapkę z trzema naturalnymi mostami utworzonymi przez skały. Nie są aż tak okazałe jak łuki, ale na pewno warto je obejrzeć. Robimy rundę po całym parku i stąd nasza droga wiedzie do Monument Valley. Już na drodze dojazdowej kilkukrotnie zatrzymujemy się by z drogi zrobić zdjęcia. Pojedyncze bardzo fikuśne skały pięknie komponują się z niebieskim niebem i zielenią tutejszych ogromnych pól. Docieramy do bramy wjazdowej parku. Po raz kolejny spotykamy się z Indianami Navajo – co znaczy jedno: płacimy. Najpierw bilet wstępu i wjazd do parku. Potem możemy wybrać: albo jedziemy naszym autkiem, albo skorzystamy z miejscowej przejażdżki jeepem z Indianinem, który pokaże nam najciekawsze miejsca (oczywiście za należytą opłatą). Widząc, że inne auta osobowe wracają z trasy i wjeżdżają wraz z nami na szlak bez obaw ruszamy i my. Jedziemy zgodnie z mapką, którą dostaliśmy przy bramie wjazdowej. Skały tworzą tutaj rzeczywiście niezapomniane widoki. Układają się na wzór różnych zwierząt, ptaków, figur. Stale kilka metrów i przystanek na zdjęcia. Przy każdym z większych punktów widokowych Indianie oferują swoje wyroby. Specjalizują się w biżuterii i ceramice. Nie są jednak skłonni do targowania się. Na tyle godni i honorowi, że pozwalają nam odejść bez żalu. Szkoda, bo niektóre wyroby są naprawdę oryginalne. Ale przecież nie wyjeżdżamy jeszcze na dobre z terenu Indian Navajo.

Nasz Focus zmienił kolor z niebieskiego na ceglasty. Jeździmy tylko po dziurawych szutrach idealnie nadających się dla aut 4x4. My pewnie jesteśmy tak samo zakurzeni. Cóż, warto było, bo Dolina prezentuje się wspaniale. Zgłodniali szukamy miejsca na jedzenie. Na pocieszenie po kilku nieudanych próbach zostaje nam Chińczyk, Żadne to cudo, ale nie ma co liczyć, że na bezdrożach jakie jeszcze przed nami znajdziemy lepszą propozycję. Robimy zakupy z myślą o dzisiejszej kolacji i ruszamy dalej. Mamy trochę czasu i po raz kolejny spontanicznie decydujemy się na nowy punkt programu. Tym, razem to jeszcze jeden Kanion Chelly. Mniej znany od swoich wielkich kolegów, ale i mniej okazały. Jest tu prawie pusto, prawie żadnych turystów. Kanion nie robi na nas wielkiego wrażenia. Można by się nawet pokusić, że żadnego wrażenia. A co mil nadłożyliśmy to nasze. Dzisiaj pada rekord dzienny  430 mil. Decydujemy się na nocleg możliwie najbliżej Parku Narodowego Mesa Verde. Pada na miejscowość Cortez. Docieramy do jej przedmieść ok. 21. Mijamy pierwszy motel, przy drugim zwalniamy i zajeżdżamy przed recepcję, widząc wiele obiecującą nazwę Tomahawk Motel. Maciej pyta o cenę i chwilę rozmawia z właścicielką… Kiedy wraca do samochodu najpierw oznajmia cenę, a potem nadmienia, że Pani ma dwa piękne dogi niemieckie i do tego arlekiny. Moje największe marzenie. Wypinam się z pasów i idę do recepcji. Ja już z psiakami, Maciej poddaje się i wysiada z samochodu. Pada pytanie skąd jesteśmy:  Poland. A kraj papieża, i nagle z języka angielskiego Pani zaczyna mówić po polsku. Pan także. Co za zbieg okoliczności, na końcu świata (zostaliśmy poprawieni przez Krzysztofa – na początku świata) spotykamy polskich właścicieli motelu i do tego dwa przepiękne dogi. Właściwie decyzja o pozostaniu tutaj na noc zapada samoistnie. Rozmawiamy jeszcze dobre pół godziny o psach przede wszystkim, ale potem także o naszej podróży. Po zakwaterowaniu zostajemy zaproszeni na kieliszek winka do Teresy i Krzysztofa i tak spędzimy przemiły wieczór poznając Stany nie tylko od parków ale także od realiów turystycznych. Nie muszę chyba dodawać, że cudem udało się nam znaleźć kawałek miejsca na sofie i na kanapie, które należą na co dzień do Harleya i do Zosi (obu dogów). I tak one wtulone w nas, a my głaszcząc zasłuchani w opowieści Teresy i Krzysztofa spędziliśmy kawał nocy.

Pojechali i napisali:

PFR