Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Stambuł 11.2009

Wieża Galata, centrum starego Stambułu, Meczet Sulejmana, Wielki Bazar, Błękitny Meczet


06-11-2009

Budzi nas piękne listopadowe słońce, jakże tu inaczej niż u nas teraz za oknem. Leniwe śniadanie obowiązkowo z oliwkami i serem. Idziemy na spacer nie bardzo wiedząc dokąd. W ręce przewodnik i jeden z magazynów o podróżach z opisem 60 godzin w Stambule. Obie pozycje bardzo przydatne, ale najpierw musimy się zorientować gdzie jesteśmy. I znowu panowie policjanci, angielski słaby, ale chęć pomocy ogromna. Już wiemy, że należy iść do przodu. Idziemy. A tu gwizd, odwracamy głowy, to nasi „koledzy” wskazują teraz ręką nagły skręt w lewo. Podążamy za wskazówkami i jesteśmy na głównym deptaku Stambułu. Jeździ tu zabytkowy tramwaj i aż roi się od sklepów. My najpierw znajdujemy kantor, robimy wymianę pieniędzy i maszerujemy w stronę Wieży Galata. Na nos schodzimy do mostu a potem do centrum starego Stambułu. Po drodze już bardzo swojskie widoki. Fantastyczny okazuje się most, na którym jeden przy drugim stoją szeregiem wędkarze. Z drugiej strony widać tylko mnóstwo wędek i same żyłki – że one się im nie poplączą.

Jesteśmy przed wielkim meczetem – szukamy go na naszych mapach. Nie ma nic takiego. A to dziwne, bo budowla wielka i w strategicznym miejscu. Znajduję tabliczkę z nazwą. Jesteśmy już w ścisłym centrum. Dzisiaj piątek i wewnątrz meczetu trwają akurat modły. Możemy wejść ale tylko do bramy, kobiety siedzą na specjalnym podeście wzdłuż murów okalających cały meczet, a panowie się modlą. Nikt na nas nie reaguje, robię nawet kilka zdjęć i też bardzo przyjaźnie. Bez problemu znajdujemy budynek w którym mieści się Targ Korzenny. Obok pięknych kolorowych stert z przyprawami, kolorowymi słodyczami tureckimi, sporo ceramiki, biżuterii, ozdób i tradycyjnych pamiątek dla turystów. Każdy nas pozdrawia, częstuje kawałeczkami swoich delikatesów. Same pyszności. Jest w czym wybierać. Nikt nie jest tu natarczywy albo zbyt agresywny. Sporo turystów, ale na pewno mniej niż w samym wysokim sezonie. Stąd marszem idziemy do Meczetu Sulejmana. Minarety górują nad miastem. Po drodze hammam – czyli typowa tradycyjna łaźnia. Dzisiaj nieczynna. W meczecie trwają akurat modły piątkowe, przysiadamy obok w jednej z kawiarni, których z meczetem graniczy cały szereg na herbacie podawanej w maleńkich filiżankach z cienkiego szkła i na świeżo wyciskanym soku z pomarańczy. Pychota. Teraz widzimy pierwszych wychodzących z meczetu wiernych. Ustawiamy się w kolejce do wejścia. Samo wnętrze mało atrakcyjne, bo w dużej mierze zasłonięte. Meczet od środka w remoncie. Niewiele widać. Wszystkim naszym spacerom po mieście towarzysza wszędobylskie koty i te małe, i te duże, rude, czarne, kolorowe. Jest ich mnóstwo. Za to psów jak na lekarstwo. Wśród gąszczu i plątaniny wąskich uliczek znajdujemy znaki prowadzące nas do Wielkiego Bazaru, gdzie to można naprawdę znaleźć wszystko. Tu sporo miejscowych. Sklepiki oferują absolutnie wszystko: są kolorowe tkaniny, ubiory, chusty, narzuty, kapy, słodycze, ceramika, przyprawy, zioła, itd. Dajemy się zagubić w szeregu uliczek pomiędzy kramami. Wypatrujemy kilka małych restauracyjek i nastrojowych miejsc na herbatę albo kawę. Ale Maciej wyczytał w jednym z naszych przewodników, że niedaleko stąd jest stylowa stara herbaciarnia i teraz podtykamy jednemu ze sprzedawców nazwę tegoż miejsca pod oczy a ten płynną angielszczyzną kieruje nas w odpowiednim kierunku. I trafiamy bezbłędnie, chociaż panowie przed swoim sklepem z okazałymi dywanami zapytani o herbaciarnię kierują nas dokładnie do toalety. Jak się okazuje dotarliśmy na miejsce od tyłu wejściem dla wtajemniczonych, stąd ta toaleta. Jest klimat, który uwielbiam, niskie stoliki, do tego krzesła i fotele, wszystko w zaułku pod gołym niebem przesłonięte tylko konstrukcją z drewna. My też zapadamy się na poduchach. Skoro herbaciarnia to zamawiamy po herbacie koniecznie słodkiej. Korci mnie zapach tytoniu jabłkowego – wszyscy wokół pala spiszę (tutaj nazywana nargilą). Miejsce znane wśród lokalnych mieszkańców i sądząc po ilości tubylców bardzo popularne i lubiane. Turyści tu nie docierają. I dobrze.
Maszerujemy dalej. Czas na małą pierwszą przekąskę oczywiście kebab i to wprost na ulicy. Porcja według Turków big dla nas we dwójkę okazuje się wielkim gryzem. Ale akurat na tę chwilę. Jesteśmy blisko informacji turystycznej, tak by wynikało z opisu ale nie możemy jej zlokalizować. W Meczecie Błękitnym, którego 6 minaretów jest widocznych tylko z jednego miejsca też modły. Mamy więc około godziny czasu, aby móc wejść do środka. Obok znajdujemy kolumnę ze starych czasów, cysternę z pięknymi kolumnami pod ziemią. To największa niespodzianka. Miejsce mało reklamowane w przewodnikach, a wykorzystujące w pełni swe atuty. Pięknie podświetlone wnętrze, przygaszone czerwonawe światło. Chłodno tu i mroczno, ale klimat pierwszorzędny. Po wyjściu na powierzchnię zaglądamy do pobliskiego hotelu na oględziny z myślą o kolejnych grupach, a obok wreszcie informacja. Tak nam się wydawało tylko przez chwilę. Sprytnie rozgrywają to usytuowane przy głównej ulicy poszczególne biura podróży, które nęcą szyldem Informacja turystów. My jednak korzystamy z pogawędki i wypytujemy o kilka wskazówek. Szukamy profesjonalnych występów derwiszy. Mamy namiary. Ruszamy do Błękitnego Meczetu. Wnętrze imponujące. Bardzo sprytnie oddzielona część dla zwiedzających i dla modlących się. Da się pogodzić. Słońce powoli zaczyna zachodzić. Łapiemy piękny widok na Hagia Sofię i widok zza fontanny w tle zachodzącego słońca. Pięknie się to razem prezentuje.
Teraz spacerem do hotelu. Po drodze jednak mini przystanek na słodkości. Wybieramy same maleńkie ale bardzo słodkie ciasteczka – pychota. W porcie zatrzymujemy się na lokalną przekąskę. Na łodziach przycumowanych do brzegu, kołyszących się czasem nawet bardzo na wielkiej płycie grillowane są ryby wprost z Bosforu. My też siadamy przy niskim stoliczku i zamawiamy tutejszy specjał – wielką bułę z cebulą i rybą. Obok na straganie kupuję kubek pikli i kiszonej kapusty. Smakuje ciut inaczej niż u nas ale jest pyszna i komponuje się z rybką. Między nami krążą sprzedawcy z chusteczkami odświeżającymi, wodą, lemoniadą, itd. My zajadamy się naszą bułką… A teraz przez most usiany nadal wędkarzami a poniżej szeregiem restauracji rybnych wracamy do naszej dzielnicy. Czas na sjestę. Zasłużoną. Kawał stolicy mamy dzisiaj w nogach. Wieczorem wychodzimy zgłodniali na kolację w pobliżu naszego hotelu. Ulica ta sama co rano, a jednak zupełnie inna. Gwar, ruch, piątkowy wieczór w knajpkach serwujących napoje nie ma wolnych miejsc. Musimy dobrze rozglądać się by znaleźć miejsce na jedzenie. Wreszcie w jednej z niewielkich restauracyjek udaje się nam znaleźć wolny stolik. Baranina, ayran czyli rozrzedzony jogurt z solą i naleśniki. Dziwny zestaw? Ale jaki pyszny!

Pojechali i napisali: