Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Kilimanjaro 2-19.09.2010

Szczegółowa relacja Macieja z wyprawy na Kilimandżaro


20-09-2010

W niedzielę 19 września nasza grupa wróciła z Kilimandżaro. Zapraszamy do przeczytania uzupełnionej relacji Maćka Grzegrzółki - pilota wyprawy. W galerii przepiękne zdjęcia.  

Spotykamy się wcześnie rano na lotnisku w Warszawie. Połączenie KLM jest bardo wygodne – na lotnisku w Amsterdamie jesteśmy niespełna 3 godziny – wystarczająco dużo, aby przejść przez niemal całe rozległe lotnisko i dość czasochłonną kontrolę paszportową i bezpieczeństwa, na tyle mało, że nie nudzimy się czekając zbyt długo.

Gdy po 8 godzinach samolot rozpoczyna zniżanie bacznie obserwujemy podawane temperatury.
Na wysokości 6000 tys. metrów jest – 9 stopni, temperatura osiąga 0 na wysokości 4300 metrów. Za parę dni na takich wysokościach będziemy spać i maszerować.
Samolot ląduje na małym lotnisku Kilimandżaro w połowie drogi pomiędzy Arusha a Moshi.
Tłum kłębi się, po chwili podchodzi do nas ubrany w mundur Tanzańczyk, bierze nasze paszporty i potrzebne pieniądze na wizy i po kilku minutach mamy w paszportach odpowiednie stemple (czy prawidłowe – okaże się przy wylocie).
Dalej już bez żadnej kontroli przechodzimy do taśm bagażowych, które wypluwają pięć z sześciu naszych bagaży ( szósty szczęśliwie doleci następnego dnia).
Przy wyjściu widzimy jegomościa z tabliczką z nazwą naszego biura ESTA i … jeszcze kilkoma innymi nazwami.
Jak się okazuje wszyscy mieszkamy w jednym hotelu w Moshi.
Pierwsza przyjemna niespodzianka: jest ciepło ale nie upalnie (23 stopnie), miły wietrzyk, pogoda jak w polski letni wieczór. 45 km do Moshi zajmuje nam godzinę. Ruch lewostronny i nie zapalone światła tutejszych samochodów sprawiają, że raz po raz mamy wrażenie, że zderzenie czołowe jest nieuniknione. Kończy się Moshi i asfalt a my jedziemy dalej. Po kilku kilometrach wjeżdżamy w bramę hotelu. Jest już po 22, więc tylko bierzemy klucze i idziemy spać. Na szczęście w Tanzanii czas tylko o godzinę różni od polskiego, więc rano budzimy się wypoczęci i hotelowym busikiem jedziemy na zwiedzani Moshi.
Jest to spore miasto (jedni mówią, że 300 inni, że 400 tysięcy mieszkańców), do tego w większości parterowe więc rozległe. Nie ma tu specjalnie godnych zwiedzania obiektów, staramy się raczej wczuć w jego atmosferę i patrzeć na jego egzotycznych mieszkańców.
Większość z nich nosi tradycyjne, różnokolorowe stroje. Domyślamy się, że ta różnorodność wynika z różnorodności plemiennej (w Tanzanii liczącej 40 mil. mieszkańców jest kilkadziesiąt tysięcy plemion) ale sami potrafimy odróżnić tylko czerwone stroje Masajów (specjalizują się oni w tradycyjnej afrykańskiej medycynie - na jednej z ulic widzimy cały rząd ich straganów z tajemniczymi proszkami i maściami) całe życie toczy się tu na ulicy. Na każdym skrawku ulicy ktoś czymś handluje, także właściciele sklepów wystawili na ulicę swoje towary, krawcy maszyny do szycia. Mimo, że to środek dnia ulice są pełne ludzi.
Mijamy dwa meczety, kościół katolicki i luterański a nawet świątynię hinduistyczną – wygląda na to, że wszyscy żyją ze sobą w zgodzie.
Po południu odprawa z przewodnikiem.
Prawie wszyscy mieszkańcy hotelu wybierają się na Kilimandżaro, więc jest trochę zamieszania. Wchodzę na stołek krzyczę głośno imię naszego przewodnika Godi, który podchodzi do naszej grupy.
Przedstawia nam krótko program wyprawy (nie wychodzi chyba poza to co dostaliśmy w materiałach od ESTY). Pytamy go jakie są warunki w górach – mówi, że jest sucho i nie powinniśmy mieć żadnych kłopotów.
Uczy nas też kilku słów w suahili. Fantastycznie to „supa dupa” a wszystko pod kontrolą – „digala digala”
Tymi zwrotami będziemy się teraz witać codziennie. Wypożyczamy jeszcze w hotelowej wypożyczalni elementy ekwipunku osobistego (kijki, ochraniacze) Namioty i materace zobaczymy na pierwszym obozie (Godi solennie zapewnia, że są nowe i w dobrym stanie).
Następnego dnia wyjeżdżamy mikrobusikiem i przez wioskę Machane, od której bierze nazwę nasza trasa dojeżdżamy do położonej na wysokości 1800 m. npm. Machane Gate.
W jednej kolejce rejestrują się turyści, w drugiej przewodnicy, tragarze i personel lokalny.
Tutaj też odbywa się ważenie bagaży – żaden z tragarzy nie może nieść więcej niż 20 kg ( nie dlatego że nie chce takie są przepisy państwowe).
Na naszą sześcioosobową grupę przypada więc: przewodnik, 2 asystentów przewodnika, 18 tragarzy, kucharz, 2 asystentów kucharza, kelner i toaletowy (facet, który niesie mały pionowy namiot a w nim zbiornik na produkty naszej przemiany materii).
Rozdzielenie bagaży i załatwienie formalności trwa ponad 2 godziny, tak że na szlak wyruszamy po 12:00.
Trasa prowadzi najpierw szeroką żwirową drogą, potem coraz bardziej zwęża się w ścieżkę przez las deszczowy. Już tuż za bramą widzimy małpy (Mariusz przyłapuje je kamerą w sytuacji intymnej), jest też sporo ptaków (olbrzymie kruki będą czekać w naszych obozach aż skończymy posiłek).
Przewodnik mówi, że innych zwierząt raczej nie zobaczymy, gdyż trzymają się z  dala od szlaków.
Trasa jest łagodna, nachylona, 1100 m różnicy wzniesień na odcinku 12 km, bez ostrzejszych podejść, cały czas równomiernie w górę. Idziemy powoli, z jedną dłuższą przerwą na lunch z pudełka.
Las jest wysoki, gęsty, tylko w kilku miejscach widać nieco szerszą perspektywę zalesionych stoków Kilimandżaro. Dopiero pod sam koniec drzewa robią się coraz niższe. Idzie nam się dobrze, jest tylko jedno ale.
Zapytany przez Agnieszkę jak mamy się ubrać Godi powiedział, że przez pierwsze dwa dni będzie gorąco pokazując na szorty Agnieszki stwierdził, że to jest najwłaściwsze ubranie. Tymczasem w miarę jak rośnie wysokość spada temperatura, pod koniec dzisiejszego dnia kropi też niewielki deszczyk.
W Machame Hut (2900 m. npm.) jest 16:00, i Ci z nas, którzy szli w koszulkach z krótkimi rękawkami a ciepłe ubrania oddali tragarzom wcale nie czują się jak w Afryce.
Na szczęście krótko po rejestracji (w każdym z obozów jest strażnik Parku Narodowego Kilimandżaro z olbrzymią księgą, do której oprócz nazwiska trzeba wpisać prawie wszystkie swoje dane) schodzimy do obozu, gdzie są już rozbite nasze namioty i dostarczone wory z bagażem.
Jak to na równiku zmrok zapada niemal natychmiast ok. godziny 18:00 więc naszą pierwszą kolacje jemy już przy świecach.
Na całej trasie wszystkie posiłki są smaczne i obfite. Mamy namiot jadalnię, a w niej stół metalowe krzesła i pełną zastawę.
I to wszystko plus jedzenie, namioty i nasze rzeczy niosą tragarze na swoich głowach. Tylko wodę nabierają z położonych przy obozowiskach strumykach.
Codziennie dostajemy też ciepłą wodę do mycia rano i po przyjściu do obozu.
Jednym słowem pełen komfort.
Przed snem podziwiamy jeszcze rozgwieżdżone niebo i migoczące światełka leżących gdzieś prawie 2000 metrów pod nami miejscowości.
Rano stwierdzamy, że w namiocie jest 8 stopni a na zewnątrz 4 stopnie.
Zapominamy szybko o zimnie, gdy okazuje się, że z górnej części naszego obozu widać znacznie bliższą niż z Moshi ścianę Kilimandżaro.
Robimy mnóstwo zdjęć i po śniadaniu ruszamy dalej.
Niestety feler jest w tym, że wszyscy ruszają niemal o tej samej porze i na ścieżce jest spory tłum, do tego duża jego część daje wyraz swojemu entuzjazmowi dość głośno.  
Cały czas wyprzedzają nas też kolumny tragarzy i oni po drodze robią nam lunch a przed przybyciem do obozu rozbijają namioty i przygotowują kolację.
Dzisiejsza trasa jest krótsza (7 km) ale idzie znacznie ostrzej pod górę (blisko 1000 m różnicy wzniesień).
Dość szybko wychodzimy z lasu. Pogoda nam sprzyja – słońce, ciepło, wspaniałe widoki. Za nami coraz lepsza widoczność stożka Mehra po bokach jedne z niezliczonych ramion Kilimandżaro. Po wyjściu z lasu teren robi się nieco mniej stromy. Idziemy przez kamienie i drobno pokruszony pył wulkaniczny. Roślinność staje się coraz bardziej karłowata.
Przechodzimy przez bazaltowe skały, co kilkadziesiąt metrów mamy doskonałe punkty widokowe. Po kilku godzinach dochodzimy na spore wywłaszczenie, gdzie czeka na nas zasłużony stół z lunchem. Niestety słońce zachodzi, pojawiają się chmury robi się chłodniej.
Łagodnie schodzimy do położonego 100 m niżej obozowiska Shira Camp. Słońce ponownie wychodzi i mamy 360 stopni wspaniałych widoków, przed nami położony już 3000 m niżej płaskowyż za nim - wspaniale oświetlona promieniami zachodzącego słońca ściana Kilimandżaro sprawia, że jest cieplej niż w położonym o 1000 m niżej Machama Hut.
Jak co noc nad nami rozgwieżdżone niebo ze wspaniałą Drogą Mleczną.
Kolejny dzień jest pochmurny więc nieco chłodniejszy. Rano 4 stopnie, potem 12 stopni w najwyższym punkcie trasy temperatura spada blisko zera.
Szczyt za chmurami, ale dobrze widoczne sąsiednie żebra Kilimandżaro.
Dziś osiągamy podnóża Laun Tover (4630 m npm.) a następnie schodzimy do położonego na wysokości 3590 m npm obozu Bauranco.
Takie podejście i zejście sprzyja dobrej aklimatyzacji i powoduje, że to właśnie trasa Machame ma najwyższy odsetek osób osiągających później szczyt.
Na planie Laun Tover sterczy pionowo, 50 metrowej wysokości czarna, bazaltowa Laun Rock. To jedyne miejsce na trasie, gdzie można trochę się wspinać. Co prawda jest to zabronione przez Park Narodowy Kilimandżaro ale nie wszyscy się do tego stosują.
Z najwyższego punktu trasy schodzimy ostro w dolinę potoku, nad którym leży Barranco Camp.
W porze suchej roślinność jest dość uboga, uwagę zwracają jedynie coraz liczniejsze w miarę obniżania się senesie. To rodzaj wysokogórskiej palmy z jasnozielonym pękiem gęstych krótkich liści na szczycie zdrewniałej łodygi. Liście te tworzą jak gdyby gniazdo na szczycie drzewa. Liście żyją prze kilkadziesiąt lat, od matek wyrastają cały czas nowe, tak że senesie mogą żyć nawet 300 lat.
Mniej więcej w połowie zejścia pojawia się przed nami ściana Barranco z dobrze widoczną ścieżką naszej jutrzejszej wędrówki.
Obóz Barranco jest sporo większy niż dwa pierwsze – korzystają z niego aż 3 trasy.
Położony jest w dolinie dużego niegdyś potoku – przewodnicy pokazują nam ślady po wyschniętych wodospadach. Tu wyraźnie widać skutki ocieplenia klimatu: wraz ze zmniejszaniem się śniegowej czapy Kilimandżaro drastycznie zmalała także ilość wody w spływających po jego zboczach potokach.
Rano znowu budzi nas słońce. Przekraczamy potok i efektywnym, ostrym podejściem (w kilku miejscach trzeba użyć rąk) wdrapujemy się 300 m w górę na Ścianę Barranco. Tu w całej krasie (no może w połowie bo druga jest w chmurach) ukazuje się nam bliski już szczyt Kilimandżaro.
Nasyciwszy się widokami znów schodzimy na wysokość 3950 m npm. Do kolejnego obozu.
Nasze namioty stoją na skraju obozu, tak że nocą widzimy w górze gwiazdy a w dole równie liczne światła Moshi.
Kolejny piękny dzień jest dość relaksowy.
W 3,5 godziny pokonujemy 700 m wysokości (na początku i końcu dość ostro w górę, przez większość część trasy dość łagodnie) by osiągnąć położony na wysokości 4670 m npm. Nasz ostatni obóz – Bararfu Camp.
Tu lunch i przerywany kolacją relaks przed atakiem na szczyt.
Pogoda nam sprzyja, nie ma zbyt dużego wiatru, jest też relatywnie ciepło (o 14:00, 10 stopni).
Widać niewiele – od 9:30 na naszej wysokości są gęste wilgotne chmury tylko na chwilę odsłania się malowniczy szczyt (5145 m npm).
Kilimandżaro z reguły przez większą część dnia spowite jest chmurami. Dlatego też atak szczytowy rozpoczyna się około północy, by wejść na szczyt ok. 9:00 rano. Wtedy jest największa szansa na jakieś widoki.
Wszyscy jesteśmy w dobrej formie, tylko Mariusz narzeka na ból głowy.
Po wczesnej (17:30) kolacji usiłujemy drzemać przygotowując sobie uprzednio do założenia wszystkie ciepłe ciuchy jakie mamy.
O 23:00 pobudka i wymarsz w górę.
Wystartowaliśmy z obozu położonego 4600 m npm, tak więc do szczytu mieliśmy blisko 1300 m w pionie. Trasa diabelnie stroma, głównie po osypujących się żwirkach. Do tego musieliśmy walczyć z  zimnem, bólami głowy, brzucha, płuc itp.

 
Mimo to wszyscy dotarli na szczyt.
Pogoda dopisała (słonecznie, bez wiatru) a widoki rozległego krateru, otaczających go szczytów i rozległa panorama stokrotnie wynagrodziły nasz wysiłek.
Wspaniałe są też krystalicznie czyste lodowce - a za parę lat ich już nie będzie.
Tego samego dnia czekało nas też blisko 3000 m zejścia.
W trakcie krótkiej przerwy w obozie na 4600 m Mariusz i Maciek M. byli tak zmęczeni, że obsługa nie mogła ich wyciągnąć z namiotu.
Marek junior miał kłopoty z kolanami ale równo z zapadnięciem zmroku dotarliśmy do obozu.
Następnego dnia Kilimandżaro pokazało mam się na pożegnanie.
Mariusz dostał dodatkowy bonus – zaraz na początku zejścia spotkaliśmy dwóch Słowaków, z którymi gadał przez całą drogę (Mariusz studiował na Słowacji i mówienie w tym języku sprawia mu jeszcze większą frajdę, niż mówienie w innych językach).
Ładną drogą przez las deszczowy dotarliśmy do bramy parku, sprawnie wyrejestrowaliśmy się i  dotarliśmy do hotelu, gdzie Godi, nasz przewodnik wręczył nam certyfikaty zdobycia Kilimandżaro.
 
 

 
Po zmyciu z siebie grubej warstwy kurzu (zapomniałem napisać, że w porze suchej na Kilimandżaro wszędzie jest pył – czasami czarny, czasami brunatny ale wdziera się wszędzie) udaliśmy się na kolejną odprawę – tym razem przed safari. Okazało się, że nasz przewodnik a zarazem kierowca jest muzułmaninem i nazywa się Rashidi.
Wieczorem wypiliśmy jeszcze toast za zdobycie szczytu i za Jubilata (Maciek M. wszedł na Kilimandżaro w dniu swoich urodzin), następnego dnia rano czekał na nas już zieloniutki samochód terenowy Toyota (Toyota ma tu chyba z 80% udziału w rynku samochodowym). Auto jest specjalnie przerobione na potrzeby safari – ma 8 oddzielnych miejsc, każde przy oknie i dach podnoszony tak wysoko, że można swobodnie stać oglądając i robiąc zdjęcia (bardo to później doceniliśmy).
Po drodze Rashid opowiedział nam trochę o Tanzanii. Jest to kraj gdzie nadal połowa ludności żyje za mniej niż dolara dziennie. W przeciwieństwie do sąsiedniej, bogatszej Kenii jest tam bezpiecznie. Tanzańczycy są pokojowo nastawieni zarówno do turystów jak i do siebie nawzajem i nie ma tu konfliktów na tle etnicznym czy religijnym.
Za Arushą (stolica regionu, ponad milionowe, ale niczym specjalnie nie wyróżniające się miasto) po raz pierwszy zobaczyliśmy wypasających swoje stada Masajów.
To malownicze plemię liczy obecnie ok. 600 tys. osób, żyjących zarówno w Kenii jak i w Tanzanii (jak większość nomadów nie przejmują się granicami). Jako jedyni utrzymują swoją odrębność - nie mieszają się z innymi plemionami. Niestety ich duma została mocno nadszarpnięta przez turystów: podobno kiedyś nie pozwalali sobie robić zdjęć, teraz tylko bezwzględnie domagają się za to pieniędzy.
Po lunchu w przydrożnej galerii sztuki ludowej (ceny jak w Londynie czy Nowym Jorku) dotarliśmy do pierwszego na naszej trasie parku narodowego – Manyara.
Jest to niewielki park położony na dolnym tarasie, tuż przy krawędzi Wielkiego Rowu Afrykańskiego.
Zaraz za bramą powitały nas pawiany, potem słonie. Zatrzymaliśmy się w jednym z niewielu na terenie afrykańskich parków narodowych miejsc, gdzie można wyjść z samochodu, by podziwiać pluskające się w wodzie i wygrzewające na słońcu olbrzymie stado hipopotamów. Obok nich – guźce, zebry i antylopy a w tle olbrzymie ilości flamingów. Potem jeszcze dzioborożce kalifornijskie (ptaki żywiące się między innymi wężami), kolejne słonie, kolejne małpy, bociany (ale nie polskie), pelikany i całe mnóstwo innych.
Po wyjeździe z parku nasz samochód zaczął się ostro wspinać na 900 metrową niemal pionową krawędź Wielkiego Rowu Afrykańskiego.
Ten pionowy uskok ciągnie się na długości 6 tys. kilometrów od Syrii do Mozambiku. Najpierw mieliśmy okazję oglądać go od dołu, potem zatrzymaliśmy się na punkcie widokowym w jego górnej części, aby podziwiać rozległą panoramę parku i jeziora Manyara.
Stąd po niespełna godzinie dotarliśmy do luksusowego jak na warunki afrykańskie hotelu Grand View. Istotne hotel położony jest na wzgórzu, z okien naszych pokoi rozciągał się piękny widok, choć tych którzy kojarząc nazwę i położenie na mapie spodziewali się widoku na Wielki Rów mogło spotkać pewne rozczarowanie.
Noc i poranek okazały się jak na Afrykę bardzo chłodne (14-15ºC) – wysokość 2000 m robi jednak swoje. Rano zostawiliśmy główne bagaże w hotelu a sami zaczęliśmy piąć się dalej w górę w kierunku Parku Narodowego Ngorongoro.
Przy bramie do parku było jeszcze zimniej niż w hotelu a zaraz potem wjechaliśmy w warunki alpejskie lub wręcz skandynawskie. Za bramą skończył się asfalt a szutrowa droga zaczęła się piąć w górę, na wysokość 2300 m – górnej krawędzi krateru. Na tej wysokości nie było widać prawie nic - tylko mgłę i chmury. Mimo to w zaroślach wypatrzyliśmy parę słoni a gdy zaczęliśmy zjeżdżać w dół pokazały się zebry i żyrafy.
Przez park Ngorongoro prowadzi jedyna od wschodu droga do Serengeti. Dzisiaj traktujemy ją jedynie jako tranzytową, do karteru wrócimy przedostatniego dnia safari.
Lunch (w hotelu dostaliśmy pudełka z lunchem, takie same będziemy dostawać na całej trasie safari) jemy w wąwozie Oldupai (w literaturze błędnie zwanego Olduvai).
Tu znaleziono szczątki praczłowieka sprzed 3 milionów lat. Dwuizbowe muzeum, krótki wykład i dalej w drogę.
Po drodze widzimy coraz liczniejsze stada bydła i zabudowania masajskich wiosek (Masajowie potrafili sobie wywalczyć prawo wypasu bydła w parku narodowym a nawet w jednym miejscu wewnątrz krateru Ngorongoro).
Kolejna brama i jesteśmy w słynnym Parku Narodowym Serengeti.
Wczoraj zwierząt było mnóstwo ale brakowało nam drapieżników. Tymczasem już parę minut po wjeździe do parku Rashidi pokazuje nam na lewo na niewielki skalny wzgórek - lwy.
Musi to być ich stałe miejsce wypoczynku, bo pod skałę prowadzi dróżka, z której z odległości 20-30 metrów widzimy wylegującą się na skale lwią rodzinę. Kolejną widzimy już za niespełna godzinę: lew z lwicami i młodymi - w sumie 19 osobników. Starsze śpią (jeden na plecach z prześmiesznie wyciągniętymi do góry łapami), młode niespiesznie się między nimi krzątają. Takich i podobnych obrazków będziemy widzieć jeszcze bardo, bardzo dużo.
Dojeżdżamy do obozu. Tuż przed nami na drzewie wisi duża czarno-niebieska płachta. Rashidi, wyjaśnia, że jest to rodzaj lepu na muchy. Tyle że na … muchy tse tse. Jestem tym lekko zaniepokojony (nie lepami ale faktem występowania much tse tse), reszta ekipy jest na tyle zmęczona, że przechodzi nad tym faktem do porządku dziennego.
Załoga kampu wita nas zielonymi gorącymi ręcznikami do obmycia twarzy i rąk. Sam kamp to kilkanaście namiotów pamiętających chyba jeszcze czasy brytyjskie. Są duże, wysokie, mają sypialnię i oddzielne pomieszczenia na prysznic, umywalkę i sedes.
Najciekawszy jest system zaopatrywania w wodę. Ogrzana w ognisku w 20 litrowych wiadrach przy pomocy zainstalowanego z tyłu za namiotem żurawia trafia na wysokość 3 metrów, skąd już swobodnie spływa do prysznica.
Tu spędzamy 2 noce. Wieczorem – ognisko (przydaje się, bo wiaterek jest chłodny), przy którym Marek senior ujawnia swoje zdolności wokalne. Wspomagany przez Mariusza i Maćka G. śpiewa we wszystkich możliwych językach (głównie jednak słowiańskich), tak pięknie, że do ogniska schodzą się wszyscy goście i cała obsługa.
W drodze powrotnej zjeżdżamy na dno krateru Ngorongoro. Znów mamy szczęście – pogoda i widoczność są tym razem doskonałe.
Ngorongoro to rzeczywiście cud natury. W wyniku erupcji wulkanicznej nie powstał – jak w większości przypadków – stożek wulkaniczny (gdyby tak się stało wyrosłaby góra wyższa niż Kilimandżaro) ale lawa wulkaniczna zapadła się w głąb ziemi tworząc niemal idealnie okrągły płaskowyż o średnicy blisko 20 kilometrów, otoczony 600 metrowej wysokości koroną.
Żyzne dno krateru stało się rajem dla setek tysięcy zwierząt (tu widzieliśmy największe stada antylop gnu, które stanowią blisko połowę mieszkańców krateru). Większość z nich (z wyjątkiem słoni) rodzi się tu i umiera, nigdy nie wychodząc na zewnątrz.
To właśnie po ścieżkach słoni poprowadzono 2 strome drogi – wjazd i wyjazd z krateru. To jedno z niewielu miejsc, gdzie nasz kierowca włącza napęd na 4 koła.
Wyjeżdżając z krateru napotykamy jeszcze duże stado słoni. Krótki postój z panoramą i powrót do hotelu High View.
 
W sumie na safari widzieliśmy: stada bawołów, lamparta z upolowaną i zawleczoną na drzewo gazelą, którego wypatrzył Maciek M., szakale, jedzące gazelę gepardy, słonie u wodopoju, sępy, orły, sekretarza (ptak), marabuty, dzioborożce, antylopę dik dik (najmniejsza na świecie), gepardy, hipopotamy, krokodyle, żyrafy, zebry, antylopy gnu i topi, gazele, hieny, gekony, kraski, ridboki (antylopa szara), stenboki, żurawia koroniastego, i w końcu …. nosorożca.
 
Kolejny dzień to przejazd na lotnisko i lot na Zanzibar. Po drodze ponad 2 godzinne piesze zwiedzanie miasteczka o wdzięcznej nazwie Mto Wa Mbu, co w suahili znaczy rzeka i komary – całe szczęście, że jesteśmy tu w porze suchej.
Chodzimy wąskimi uliczkami między domkami z gałęzi i błota krytymi liśćmi bananowca, za nami biegają umorusane dzieciaki.
Pijemy mętne piwo bananowe. To kawałek prawdziwej, nie turystycznej Afryki. Chociaż po drodze nasz lokalny przewodnik zatrzymuje się przed domem artystów – rzeźbiarzy, gdzie nabywamy ich maski, miski i figurki.
Po południu lądujemy na Zanzibarze. To zupełnie inny świat. Z lotniska przedzieramy się przez typowo arabskie, niesamowicie zatłoczone miasto stanowiące jeden wielki targ. Niemiłosiernie zapchane autobusiki, setki rowerów i skuterów. Hałas i gwar.
Prawie wszyscy mieszkańcy Zanzibaru to muzułmanie – widzimy kobiety w ortodoksyjnie muzułmańskich strojach, często z zasłoną na twarzy.
Ale, jak przekonamy się już niedługo, nie reagują agresją na widok roznegliżowanych turystów, co więcej, w przeciwieństwie do mieszkańców kontynentalnej Tanzanii pozwalają się fotografować, nie żądając za to zapłaty.
Po półtorej godzinie dojeżdżamy na koniec położonego w północno-wschodniej części wyspy półwyspu. Nasz hotel jest ostatni – za nim już tylko morze.
Parterowe, wtopione w zieleń budyneczki połączone są zadaszonymi ścieżkami. Wszystko na wysokiej skarpie, tuż nad brzegiem oceanu. Z tarasów naszych pokoi i z restauracji wspaniały widok na ocean.
Tuż przy brzegu jest rafa, więc woda ma dziesiątki różnych barw, od turkusowej zieleni poprzez jasnoniebieskie fragmenty tam, gdzie dno jest piaszczyste aż do ciemnego granatu oceanicznych głębi.
Cisza, spokój (jesteśmy tu niemal sami), pełen relaks – tego nam było trzeba.
3 dni leżymy w wodzie i na plaży, nie dajemy się wyciągnąć żadnemu z licznych akwizytorów oferujących nurkowanie, pływanie z delfinami czy zwiedzanie plantacji przypraw. W drodze powrotnej na lotnisko zatrzymujemy się na krótko w Stone Town – Kamiennym Mieście, starej części stolicy Zanzibaru.
Urokliwe miasteczko z wąskimi uliczkami i kamiennymi budynkami, pałacem sułtana i malowniczym, położonym na wysuniętym w morze cyplu portem. Ci, którzy właśnie przylecieli tu prosto z Europy otwierają buzie z zachwytu. Ale na nas, po tym wszystkim co widzieliśmy i przeżyliśmy nie robi to aż tak wielkiego wrażenia.
Jeszcze tylko super krótki (20 minut) lot nad Cieśniną Zanzibarską, przesiadka w Dar Es Salam na samolot do Amsterdamu, jeszcze jeden krótki lot i – jesteśmy w Polsce.
Po drodze uczestnicy pytają o następne takie wyprawy – a więc do zobaczenia.
Maciej Grzegrzółka

Pojechali i napisali: