Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Indie Południowe 20.11-11.12.2010

Przejazd do Cochin, nocna wizyta w centrum miasta


27-11-2010

Wodospad za oknem to niewątpliwa atrakcja w ciągu dnia, nocą jednak kiedy chciałoby się zasnąć, a tu huk spadającej wody nieustannie dudni w uszach nie jest to już takie przyjemne. Czyli noc nieprzespana. Dodatkowo zabójcza wilgoć, wciska się w każdy najmniejszy zakamarek i naszych ubrań i książek, całe walizki robią wrażenie mokrych i zaczynają brzydko pachnieć. A hotel pęka w szwach, to jedno z najbardziej popularnych miejsc dla nowożeńców. Sporo ich tutaj, kolacja, wystawna i pełna zachodu, wszyscy muszą ich zobaczyć, potem elegancki nocleg zawsze w najbardziej ekskluzywnym pokoju lub najbardziej wymyślnym miejscu, obowiązkowo ognisko. My po śniadaniu szybko zmieniamy plany i zamiast jeszcze jednego dnia tutaj decydujemy się na szybszy przejazd o Cochin. I na pewno było warto. Droga choć na mapie to znowu zaledwie centymetr zapowiada się na bitych 8 godzin jazdy. Nasz przemiły kierowca pieszczotliwie zwany przez nas tygryskiem, dzieli drogi w Indiach na good i very good. To nasza dzisiejsza jest zdecydowanie tylko good. Za to widoki ciekawe, bo jedziemy przez rzesze małych wiosek i jest na co popatrzeć. Oczywiście kilka postojów obowiązkowo. Jeden z nich to elegancki hotel nad piękną rzeką, w miejscu gdzie zaczynają się już rozlewiska. Prócz wszelkich wygód dla swoich gości, nasz George aranżuje tu spotkanie z doktorem od ayurwedy. Delikatnie podkreśla fakt, że dla wielu ludzi z Zachodu ayurweda to tylko masaż, a doktor ajurwedyjski to doktor od masażu, my podczas krótkiego wykładu przy kawie mamy posiąść tajniki owej wiedzy i dowiedzieć się czegoś więcej na temat ayurwedy. Doktor z przejęciem objaśnia nam główne techniki leczenia, metody i pokazuje swoje pomieszczenia na konsultacje lekarskie a potem gabinety. W tym hotelu na specjalne terapie zjeżdżają ludzie z całego świata, którzy tu poddają się zabiegom przez 7, 14 lub 21 dni.

Drugi nasz przystanek to miejsce, gdzie jemy lunch. Po raz pierwszy w Kerali i po raz pierwszy pojawiają się owoce morza. Kuchnia bardzo pikantna, przebija we wszystkich daniach zdecydowany posmak kokosu, mleczka kokosowego. Zajadamy się i pędem do Cochin.
 
Wjeżdżamy do miasta już grubo po zmroku, słońce tu zachodzi wcześnie i bardzo szybko. Przedzieramy się przez bardzo zatłoczone skrzyżowania, mijamy mnóstwo sklepów, są nawet eleganckie salony samochodowe. Jest sobotni wieczór. Nie mamy ochoty po dotarciu na miejsce zostać już w hotelu. Wilgotność nas męczy ale wskakujemy w nowe stroje i wybieramy się do najbliższego postoju taksówek. Do centrum 10 kilometrów. Mamy chrapkę na starego pięknego Ambassadora, ale panowie z postoju podstawiają nam tylko średnie Taty i Opla. Rezygnujemy. Pocieszenie znajdujemy w tuk-tuku, niższa cena, bez targowania i bardzo sympatyczny kierowca. Jedziemy do Dzielnicy Żydowskiej. To nie był chyba najlepszy pomysł, wszystko tu pozamykane i ani jednej żywej duszy. Chcemy pieszo dotrzeć do Fortu Cochin – kolejny niezbyt trafiony pomysł. Ale póty nie spotkamy pana, który wybije nam ten pomysł z głowy dzielnie maszerujemy. Jednak wizja kolejnych 5 kilometrów przy tej temperaturze i tej wilgotności – zdecydowanie nie. I kolejny tuk-tuk. Fort Cochin to bardzo żywe miejsce, nawet po 21. Mnóstwo tu jak na Indie Południowe turystów. No może w sumie 15 osób. Siedzą w maleńkich restauracyjkach, zajadają się lokalnymi specjałami. Obok sklepiki z pamiątkami, antykami, srebrem, bardzo klimatyczne miejsce. Dokładne zwiedzanie tego miejsca jeszcze przed nami, ale już dzisiaj wiemy, że chętnie tu wrócimy. Do hotelu łapiemy kolejnego tuk-tuka. Pan podaje nam wyższą cenę niż przejazd tutaj. Ale przystajemy. I wreszcie mamy to na co Maciej czekał już od kilku dni, Pan majstruje coś pod siedzeniem i za chwilę z małych głośników zaczyna rozbrzmiewać typowa hinduska muzyka, zawodzenie, pianie, pogwizdywanie, niczym z reklamy. To jest to! A my brawurowo mkniemy po ciemnych ale nadal zatłoczonych ulicach miasta w stronę hotelu. Chwila przerwy, pan tuk-tukowiec znowu cos przekręca przy radio i specjalnie dla nas, tu na końcu świata STING. Dostaje napiwek a my nucąc Stinga maszerujemy spać.

Pojechali i napisali: