Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Etiopia 6-25.02.2011

Etiopskie drogi


10-02-2011

Dzisiejszy dzień opisać by można w zaledwie dwóch słowach: „Długa droga”. Monia zasugerowała by nadać  tej opowieści tytuł:  „Daleko od szosy”, ja wymiennie sugeruję: „Etiopskie drogi.”

Pobudka o 4.30. Wszędzie ciemno. Rozdzwaniają się telefony w poszczególnych pokojach. Zaraz potem pan puka do kolejnych drzwi chcąc zabrać bagaż. Pakujemy nasze walizki i zbieramy się przed recepcją. Hotel jeszcze zamknięty. Nasi panowie skrzętnie uwijają się przy bagażach, pakując część z nich na dach, potem wciągają kolejne i kolejne. Na sam koniec oczywiście skomplikowany proces sznurowania. Misterna plątanina sznurka i haczyków. Krótko po 5.00 jesteśmy gotowi. Patrząc tylko na nasze nastroje nikt by nie obstawił tak wczesnej pory. Uśmiechnięci, na pozór wyspani gawędzimy i zajmujemy nasze miejsca. Nad nami piękne rozgwieżdżone niebo.
Przed nami do pokonania 360 kilometrów. Asfalt kończy się wraz z wyjazdem z Gondaru, dalej już tylko szutr. Wokół nadal ciemno, nasz opiekun rozmową bawi naszego kierowcę, a my zapadamy w sen. W samochodzie rzuca nami z prawa na lewo, wszystko trzęsie się i furkocze. Póki co jednak jesteśmy zbyt zmęczeni by narzekać. Zapada cisza wśród nas, ostatnie głosy się wyciszają, dosypiamy. Budzimy się około 8, ostatni z nas śpią do 8.30. Okolica piękna, same małe wioski, przy drodze jak to zwykle wielki ruch. Owinięci w swoje charakterystyczne chusty mężczyźni wyposażeni w laski i parasole, a czasem także broń idą przed siebie. Sporo kobiet, wiele z nich wraca znad rzeki z kanistrami wypełnionymi wodą. W większych miejscowościach widzimy ubrane w jednakowe mundurki dzieciaki idące do  szkoły.
Oczywiście o śniadaniu w hotelu nie było mowy, teraz szukamy odpowiedniego miejsca. Jesteśmy na wysokości wejścia do parku Semien. Tu przed hotelem mamy już ustawione na zewnątrz stoliki. Szybko organizujemy śniadanie. Przywieźliśmy ze sobą gotowane na twardo jaja i sandwiche z omletem – wszystko zapakowane w kartony po winach – co oczywiście uśpiło czujność  i wywołało spore zdziwienie znajdując się na stole śniadaniowym. Mamy także dżemy, nawet dwukolorową etiopską nutellę i swojski pieczony na miejscu chleb. Do tego herbata albo kawa, a nawet herbato-kawa – tutejszy przysmak. Jest jeszcze rarytas czyli serek kiri-kiri. Zajadamy się, wszystko smakuje tu o wiele lepiej. Słońce świeci wprost w nas, obok mamy niczym teatr za darmo, bo na ulicy przewija się na naszych oczach całe miasteczko. Z pobliskiego meczetu słychać nawoływanie muezina, obok radio z mini ciężarówki. Swojsko i afrykańsko. O kurzu przestajemy wspominać bo zaczynamy się przyzwyczajać.
Posileni karmimy naszego kierowcę i opiekuna. Zajadają ze smakiem – potrzebujemy dziś wszyscy sporo sił. Dalsza droga przed nami. Wjeżdżamy na bardzo krętą ale bardzo urokliwą trasę. Ewa M. musi zmienić miejsce – nie lubi przepaści. A my wijemy się tak jak droga prowadzi, raz cudne krajobrazu po prawej, raz po lewej. Przez drogę co jakiś czas przeskakują nam koczkodany. Zatrzymujemy się na zdjęcia. Nasz kierowca goni nas jednak, bo trasa ta jest obecnie remontowana i w odpowiednich porach należy stawić się by nie musieć czekać na ponowne otwarcie konkretnego odcinka drogi. I rzeczywiście wiele razy spotykamy na drodze wielkie maszyny i pracujących Etiopczyków pod nadzorem chińskim. Często nie wierzymy własnym oczom, kiedy tuż przed nami wielkie spychacze i kopary udrożniają nam drogę na tyle by przejechać i za chwilę ją ponownie zasypują. Albo muszą rozgarnąć kamienie i materiał skalny robiąc nam wąski szpaler by przejechać. Raz albo dwa dosłownie umykamy przed osuwającą się ze skarpy ziemią. Nie brakuje dziś wrażeń. Zakurzony jest samochód i nie tylko na zewnątrz, także wewnątrz. My wyglądamy na oprószonych pyłem, drobinki kurzu szeleszczą między zębami. Krzyś ma małą maszynkę, która liczy przebyte kilometry, z trwogą i przerażeniem stwierdzamy, że przejeżdżamy średnio 30 kilometrów na godzinę.
Ruch znikomy, musimy jednak bacznie śledzić trasę bo co jakiś czas dochodzi do mijanek na wąskich odcinkach trasy. Upływają kolejne godziny a my nadal w drodze. Nikt nawet nie pyta czy daleko jeszcze. Daleko…
Szukamy miejsca na lunch. Pada na samotne drzewo przy trasie. Robimy naprędce mini stół i rozkładamy nasze dania: tym razem sandwiche z kurczakiem i gotowane ziemniaki oraz banany. Smakuje to wybornie. Dzielimy się naszym posiłkiem z lokalną dzieciarnią, która nie wiadomo kiedy i skąd pojawia się obok nas.
Po bezdrożach na sygnale przejeżdża obok nas karetka – równie abstrakcyjny widok. Jesteśmy blisko terenów granicznych z Erytreą, widzieliśmy wioski uchodźców. Po prawie 12 godzinach docieramy do asfaltu. Hurrra!
Jeszcze godzina i wita nas Aksum. Odpoczywamy. Kolacja i urodziny Bogdana. Zaczął się znowu dobry zwyczaj samozwańczych urodzin, które są wspaniałą okazją do integracji. Nie tylko wewnątrz naszej grupy, ale nawet osób z innych grup turystycznych, które podobnie jak my mieszkają w tym samym hotelu. Bana nasz kierowca wywołał po raz kolejny falę zachwytu, gdy pojawił się przy kolacji w misternie zaplecionych warkoczach na całej głowie, z wplecionymi kolorowymi tasiemkami.
Nikt mimo trudów nie myśli tak szybko o spaniu, jeszcze długo słychać zza drzwi poszczególnych pokoi śmiechy i opowieści.
Czyli jednak nie było tak najgorzej.

Pojechali i napisali: