Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Etiopia 6-25.02.2011

Jezioro Chamo, Hammerowie, Turmi


18-02-2011

Wczesne śniadanie, wzięliśmy się na sposób i zamówiliśmy je już wczoraj przy kolacji by przyspieszyć całość. Przynajmniej taką mieliśmy nadzieję. Niestety błędną, serwowanie trwa dokładnie tak samo długo, a może nawet i dłużej. Z wodą rano też oczywiście nic nie lepiej, myjemy się w wiadrach łapiąc każdą kroplę wody od 4 nad ranem. Wreszcie jesteśmy najedzeni i spakowani. Ruszamy nad Jezioro Chamo. Tu płyniemy dwiema łódkami do cypla z krokodylami. Póki co tafla wody gładka niczym talerz. Ale jezioro wielkie i wzmaga się coraz większy wiatr. Za chwilę kołysze nami jak łupinką orzecha. Kurczowo trzymamy się krzeseł. Monia zdrapuje nawet farbę ze zdenerwowania.

Jak się tu nie bać, gdy za burtą po prawej i lewej stronie co jakiś czas wyłaniają się krokodyle głowy i zęby. A do tego hipopotamy i znowu krokodyle. Piękne wylegują się wygrzewając na słońcu. Hipcie też piękne i mnóstwo ptactwa wodnego. Robimy zdjęcia i wracamy do portu. Kołysze znowu na szczęście tylko fragment naszej trasy, potem fale łagodnieją i jest już bardzo przyjemnie. Nasi kierowcy nie próżnowali – w tym czasie ładnie wymyli nasze samochody. Czekamy znowu na 1 bo kierowca tym razem czeka na papier z policji związany z wczorajszym wypadkiem. Jesteśmy w komplecie. Czas na przejazd i tym razem to południe.
Droga z asfaltowej dość szybko zmienia się w szutrową. Mnóstwo bydła które maszeruje zawsze dokładnie środkiem. Pojawiają się pierwsze tradycyjne nakrycia głowy i lokalne stroje. Termometr wskazuje 42 stopnie w cieniu. Uf jak gorąco, puf jak gorąco…
Przystajemy na lunch. Tym razem wybór jest bardzo prosty: pasta albo pasta. Pijemy także ostatnie zapasy mirindy i wody gazowanej. Po nas przybyli turyści muszą się obejść smakiem. Makaron bardzo smaczny, mirinda jak zwykle ulepek. Czas na pierwsze plamię dzisiaj Arbore. Po raz pierwszy dla nas także spotkanie z kolorowymi bardzo mieszkańcami małej wioski, którzy ustawiają się do zdjęć ale za każde z nich każą sobie płacić. Najpierw staramy się pokrótce opowiedzieć o zwyczajach plemienia a potem czas na zdjęcia. Powoli uczymy się jakie obowiązują tu zasady. Mnóstwo śmiechu trochę przekomarzania.
Czas na nas. Po drodze zmienia się krajobraz i pojawiają się pierwsi Hammerowie. Ci dopiero są piękni, ciała pomalowane ochrą, ozdoby ze skóry i muszelek. Docieramy na nasze pole namiotowe. Tu zostawiamy nasze namioty i maty a sami wsiadamy jeszcze raz do samochodów i jedziemy do miasteczka Turmi. Stąd pieszo przez kilka wiosek Hammerów wracamy do naszego campingu. Wioski przepiękne bo kolor ochry jest jeszcze bardziej spotęgowany przez ostatnie promienie słońca. Gubi się nam Aga, ale znajduje w ogonie fotografując wszystko i wszystkich dookoła. Miejscowy przewodnik wybiera skróty i tak mamy wrócić do campingu. To nie byle jaka droga. Wszędzie kolec akacji, błocko, krzaki, zasieki. Ale maszerujemy. Robi się coraz ciemniej a celu nie widać. Andrzej i Gosia zostają w trasie i chcą być odebrani. My walczymy. Rozdzielamy się na dwie grupy. Pierwsza dociera do campingu już o zachodzie słońca, my zamiast przy namiotach to stajemy nad brzegiem koryta wyschniętej rzeki. I co teraz?
Najbliżej to przejść przez rzekę. Przechodzimy ją ostatecznie kilka razy. Buty ważą chyba ze sto kilo oblepione mułem, piaskiem. Mirek O. zdejmuje buty i kawałek trasy pokonuje boso. Ma w stopie wbity kolec. Wreszcie przy świetle księżyca lądujemy w namiotach. Dzielimy się nimi pomiędzy sobą i szykujemy do kąpieli. Kierowca wrócił bez Gosi i Andrzeja nie mógł ich znaleźć. Jedziemy jeszcze raz. Tym razem poszukiwania są bardzo skuteczne. Od razu wjeżdżamy na nich przy bramie lodży gdzie zostali.
W komplecie zasiadamy do biwakowej kolacji i nie możemy się nadziwić ile pysznych rzeczy gości na stole. A wszystko przygotowane przez naszego kucharza obozowego. Brawa!

Pojechali i napisali:

PFR