Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Etiopia 6-25.02.2011

Zwiedzanie Mekele, wizyta w szkole, dojazd do Lalibeli


13-02-2011

Śniadanie i czas na nas. Mekele nie ma właściwie nic do zaoferowania ale i tak próbujemy zobaczyć to co najładniejsze. Na targu wielbłądów z solą dzisiaj pustki, Aleja Męczenników pusta, wyjeżdżamy za miasto. Wyzwanie dla nas wszystkich – 400 kilometrów do przejechania, ale jaki cel: tym razem wyczekiwana Lalibela. Troszkę podsypiamy ale niedługo, bo stale kuszą nas foto stopy. A to wioska, a to cudne góry, a to karawana z wielbłądami. Na jednym z przystanków Alem zrywa liście eukaliptusa. W autobusie pachnie cudnie. I tak rozpoczynamy nasz dzień ziołowy. Kolejny krok to nasz kierowca, który zaprasza na ouzo. Rozlewamy etiopski alkohol. Mila ma specjalne małe kieliszeczki, humory coraz lepsze. Mocna kawa w lokalnej kawiarni i dalsza droga i znowu foto stopy. A w programie mieliśmy tylko przejazd krętą urokliwą drogą. Na lunch restauracja, w której wcześniej zamówiliśmy jedzenie. Idzie szybko i sprawnie. Po lunchu kolejny alkohol, tym razem ziołowa wódka islandzka. I na dodatek Alem zorganizował woreczek świeżego czatu. Na specjalne życzenie Mili, i to Ona jako pierwsza sięga po małe listki. Oczywiście nie trzeba nam wiele, za chwilę żujemy już prawie wszyscy. Śmiejemy się z byle czego a kilometrów ubywa. W takiej atmosferze pojawiają się najdziwniejsze pomysły. Podczas tankowania nabywamy gujawy – bardzo smaczne i aromatyczne. Alkohol nadal krąży. Jeszcze ostatnie przystanki na zdjęcia zanim zrobi się całkiem ciemno. Wykorzystujemy czas planując kolejne wyprawy, za rok umawiamy się na Cejlonie. Co za dzień. Jakby na zamówienie zachód słońca łapie nas na najwyższej przełęczy , jesteśmy prawie na 4000 metrów. Wychodzimy by zrobić zdjęcia przepięknej panoramie wokół. Oczywiście jak zwykle i tym razem nie wiadomo skąd pojawiają się dzieciaki. Biegną do nas zewsząd. Pokrzykują. Nasz kierowca znajduje na nie sposób: ustawia je wszystkie w rządku i rozdziela nasze prezenty. Wydaje się, że nasze zapasy nie mają dna. Dzisiaj czekoladki od Moni, słodkości od Uli i Krzysia, maskotki i zabaweczki od Eli i Bogdana. Dzieciaki są bardzo zadowolone. My też.

Tu rzadko kiedy dociera pomoc. Ostatnie wiraże w zachodzącym słońcu już na drodze szutrowej. Zapada zmierzch a my z niecierpliwością czekamy na Lalibelę. Wreszcie pojawiają się pierwsze światła. W oddali wioska. Kwaterujemy się w naszym hotelu i kolacja. Wyjątkowa smaczna. Już od dawna obiecywaliśmy tedż – lokalny napój porównywany z naszym miodem pitnym. Idziemy do pobliskiej tedżowni jak ją spontanicznie nazwaliśmy. A tu w kolbach podają nam tedż. Nikt nie został jego smakoszem, ale wszyscy dzielnie spróbowali. Niektórzy nawet z rozmachem, Krzysiowi stłukła się kolba przy wznoszeniu toastu. To nie koniec atrakcji bo lokalna knajpa prócz tedżu oferuje także występy. Afrykańskie rytmy nie pozostawiają nas obojętnych. Ruszamy w tany. Królową parkietu zostaje Ewa M., która nie odstaje od wygibasów tutejszych dziewczyn. Zaskakuje nasz kierowca, który w odpowiednim stroju bierze udział w lokalnej tradycyjnej scence rodzajowej. Rozbawieni i roztańczeni wracamy do hotelu. Dobranoc.

Pojechali i napisali: