Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Indochiny 16.03.- 8.04.2011

Przelot do Laosu - Vientiane


21-03-2011

Spotykamy się przy śniadaniu pełni wrażeń z poprzedniej nocy. Wymieniamy wrażenia – a jest o czym opowiadać. Spacerem z naszego hotelu ruszamy na zwiedzanie miasta. Najważniejsze zabytki z czasów francuskich mieszczą się tuż obok naszego hotelu. Pieszo maszerujemy pod gmach ratusza, potem opery, na sam koniec docieramy do katedry i do budynku poczty. Stamtąd autobusem przejeżdżamy do Dzielnicy Chińskiej – tu palimy kadzidełka i oglądamy świątynię w stylu kantońskim. Wszędzie oczywiście prześcigamy się w robieniu zdjęć.

Czas na targ w dzielnicy chińskiej – nie wszyscy koniecznie chcą oglądać warzywa i owoce, a i budy z jedzeniem nie zachęcają. Dzielimy się na dwie grupy. Niektórzy z nas zaglądają w najbardziej dzikie zakątki targowiska, inni zachowawczo krążą po jego skraju.
Wykroiliśmy trochę czasu i dodajemy do programu świątynię kadoistyczną. Kolorowe cudo, także ideologicznie bardzo oryginalne. Wspinamy się na najwyższe piętro by podziwiać salę modlitewną. Wątpliwe piękno. Teraz został nam już tylko lunch. Coś co na początku wydawało się nam niemożliwe, czyli objadanie się o 11.30 teraz staje się dla nas czymś normalnym. Zanim jednak jedzenie to odwiedzamy Muzeum Pozostałości Wojennych. Smutne miejsca, ale należące do historii tego kraju.
Czas na lunch – jaki smaczny. W ocenie naszej – jeden z najsmaczniejszych dotąd zestawów. Bakłażan z mięsem mielonym, ryba w sosie pomarańczowym, pyszny smażony ryż, warzywa w sosie sojowym. Zajadamy się i na lotnisko.
Tu żegnamy się z naszym przewodnikiem Panem Dziewięć – bo tak ma na imię. Nie żałujemy, że już go z nami nie ma. Odprawiamy się na lot do Laosu. Przed nami kolejny kraj na mapie. Wietnam bardzo się nam podobał. Sajgon zrównoważył ze swoim upałem pierwsze chłodne dni w Hanoi, sajgonki i zupa Pho stały się naszym bigosem i rosołem na kilka dni. Teraz z niecierpliwością wyczekujemy tego co pokaże nam Laos.
Odprawa trwa. Zaskakuje nas wiadomość, że zamiast lotu bezpośredniego polecimy najpierw do Kambodży a stamtąd po półgodzinnej przerwie tym samym samolotem do Laosu. Cóż mamy robić? Rysujemy na naszym liczniku przelotów kreski numer cztery i pięć i wsiadamy na pokład. Zanim jednak odlot Zbyszek F. i Staszek znajdują Salon Piękności, w którym kuszą się na masaż stóp. Samolot prawie kołuje a nasi Panowie kończą masować małe palce u stóp. W Kambodży sprawnie wychodzimy z maszyny i wchodzimy do maszyny i przed zachodem słońca lądujemy już w stolicy Laosu: Vientiane. Tu procedura wizowa. Wypełniamy karteczki w samolocie, na lotnisku, ustawiamy się w kolejce do okienka z paszportami, z wizami, itd. Wreszcie wszyscy szczęśliwi przekraczamy granicę Laosu.
A tu ciepło, bardzo miły przewodnik, autobus z miejscami szerokimi niczym kanapy… Pierwsze wrażenie bardzo miłe. Hotel równie przyjemny. Na kolację wybieramy się do restauracji z muzyką na żywo. Pogoda piękna, niebo rozgwieżdżone. Po raz kolejny pyszne jedzenie: kulki z kurczaka, pikantne gołąbki laotańskie, zupka, rybka, ryż, owoce z lodami. Palce lizać. Na małej scenie para tancerzy w różnych strojach i kapela panów z bębnami. Bardzo to ładne i miłe dla ucha. Do dzisiaj nie udało się nam ustalić czy Kalinka to była odegrana dla nas bo myśleli że jesteśmy Rosjanami, czy dla innej rosyjskiej grupy, a może tylko się nam wydawało, że to była Kalinka?
Wracamy leniwym spacerowym krokiem do hotelu. Ania, Włodek i Jarek basen. Bardzo przyjemna woda pod gołym niebem. Ewa M. i ja masaż relaks pełen. Mimo niektórych dość akrobatycznych przegięć i zgięć. W innych grupach karty, biesiady w pokojach, rozmowy do północy. Znowu mamy oddział szpitalny i znowu Staszek, tym razem chrypka. Reszta w stanie nienaruszonym.

Pojechali i napisali:

PFR