Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Etiopia 22.09.-12.10.2011

Rejs po jeziorze Chamo, plemiona Elbore i Turmi, nocleg w namiocie


04-10-2011

Czy ktoś z was wstał kiedyś pełen energii na kolejny dzień, poszedł pod orzeźwiający prysznic, namydlił się, po czym zorientował się że nie ma wody? Właśnie taką niespodziankę mieliśmy dziś w naszym hotelu. Nie pozwoliło nam to jednak zepsuć humoru. Udaliśmy się na jak zwykle pyszne śniadanko, podane całkiem sprawnie, obfitujące w różnie przyrządzone jajka, tosty, marmoladę, masło, kawę i herbatę. Ok. 8:00 ruszyliśmy w drogę. Zaczęliśmy od wizyty nad jeziorem Chamo. Tam wsiedliśmy na łódkę zaopatrzoną w nowiutkie, czerwone kamizelki ratunkowe, by wypłynąć na spotkanie krokodylom nilowym, hipopotamom, pelikanom, bocianom, orłom, czaplom i wielu innym gatunkom zwierząt. Hipcie sprawiały wrażenie zaspanych, jednak nigdy nie zapominaliśmy, że zalicza się je do bardzo niebezpiecznych zwierząt, gdy ktoś wpłynie na ich teren. Krokodyle dziś znów niczym dryfujące deski prezentowały nam swe długie cielska, od 3-7 metrów. Podpływaliśmy na tyle blisko, że kilka razy wstrzymywaliśmy oddech, by nas nie zaatakowały. Na szczęście nasz czujny sternik oraz przewodnik czuwali nad nami cały czas.

Po tak dużej dawce adrenaliny od rana nadszedł czas na chwilę uspokojenia - czekała nas długa trasa do dwóch plemion żyjących na południu Etiopii - Elbore oraz Turmi. Czas umilała nam lokalna muzyczka i sporadycznie napotkane ptaki. Również krajobraz zmieniał się nieustannie, wkrótce za oknem pojawiły się tereny pustynne a temperatura podskoczyla do 40 stopni. Pierwsza wioska - Elbore położona na wzgórzu w mieście Konso, zaskoczyła nas wysokimi obwarowaniami z kamieni. Ciekawe było również zabudowanie w każdej wspólnocie rodzinnej. Osobny domek bambusowy dla męża, drugi dla żony z dziećmi oraz obowiązkowo spichlerze na zboże i obora dla zwierząt. Plemię to ma również ciekawy sposób liczenia wieku pokoleń. Co 18 lat odbywa się festyn, podczas którego dokładany jest kolejny pal drewna. Im więcej tych pali jest, tym starsza jest wioska. My zwiedzaliśmy akurat jedną z najstarszych, mającą około 250 lat. Dzieci tutaj wyjątkowo zaniedbane, wszystkie z wypukłymi brzuszkami, pełnymi pasożytów, świerzbem na głowie i innymi dolegliwościami skórnymi. Wszystkie jednak również od małego perfekcyjnie nauczone handlu i cały czas uśmiechnięte. Próbowały więc nam sprzedać drewniany podgłówek do spania, prowizoryczne okulary przeciwsłoneczne służące jako ozdoba lub najróżniejsze drewniane rzeźby. Zatańczyły również specjalnie dla nas lokalny taniec. Wioska kwitła życiem, choć oczywiście można było zauważyć przewagę chłopców i mężczyzn zagadujących nas – ferendżi. Dziewczyny nieśmiało chowały się po kątach. Pełni nowych wrażeń po wizycie w wiosce udaliśmy się w dalszą drogę do plemienia Turmi. Przed nami 200 km, a po drodze przerwa na obiad. Tu wszyscy pozytywnie zaskoczeni. Nasz osobisty kucharz sprezentował nam na obiad pastę z pomidorami i figami oraz mix warzyw. Wszystko było tak smakowite i świeże, że nie mogliśmy wyjść z podziwu. Cudownie najedzeni, ruszyliśmy przed siebie, otwierając coraz dalej wszystkie okna. Wiatr we włosach, 90 na godzinę, muzyka w tle, mała drzemka poobiednia, czego więcej można zapragnąć... Większość pól w tym regionie obfitowała w uprawę bawełny, ale również zboża, jak np. sorgo czy pszenica. Dość często również przejeżdżaliśmy przez wysuszone koryta rzek. W końcu dotarliśmy do celu, czyli plemienia Turmi.

Tu atmosfera już się zmieniła. Od tego momentu za każdą osobę na zdjęciu ferendżi muszą zapłacić 2 biry. Staraliśmy skupić się na zwiedzaniu wioski, ale kobiety z plemienia wraz z dziećmi przekrzykiwały naszego przewodnika krzycząc foto, foto. Kilka razy zwracałam im uwagę, że nie jesteśmy chwilowo zainteresowani i że nie mają krzyczeć. W opanowaniu tłumu okrzyczanych mieszkańców plemienia pomagała mi również Sławka. Ostatecznie każdy z nas zrobił po kilka zdjęć, zapłacił i uciekał stamtąd jak najdalej. Gdy byliśmy przy samochodach, cena za jedno zdjęcie spadała do 1 bira, ale my nie byliśmy już zainteresowani. Ruszyliśmy w dalszą drogę i o 18:40, po pokonaniu płytkiego ale rwącego koryta rzeki znaleźliśmy się na kempingu. Alem, Tes i reszta lokalnych za wszelką cenę chcieli wszystko przygotowywać sami, my więc zrobiliśmy sobie spacer po campingu - prysznice, toalety, kuchnia, jadalnia, miejsce na ognisko, prąd, generator - mieli tu wszystko. Nasi przewodnicy w 10 minut rozłożyli nowiutkie namioty qechui, powlekli materace świeżymi prześcieradłami, wypachnili namioty zapachem kwiatowym, dali przydział papieru toaletowego i wody, postawili krzesełka składane obok każdego namiotu... wszyscy byli pod wielkim wrażeniem, że standard campingu może być tak wysoki. To jednak nie był koniec niespodzianek. Gdy wszyscy wróciliśmy spod prysznicu, obok obozowiska były już postawione stoły, krzesła i chwilę później pojawiła się kolacja. Przepyszna zupa z soczewicy, 3 wielkie talerze potraw (ryż z warzywami, ziemniaki z tuńczykiem, smażona kapusta z cebulką), sałatka owocowa, 3 rodzaje herbat, kawa...brakowało nam słów. Co niektórzy pożegnali się już z możliwością schudnięcia na wyjeździe. Wszystko było tak pyszne, że nie dało się nie zjeść. Na dobre trawienie Jurek i Ewa wyciągnęli napój Bogów. Poczęstowaliśmy naszych niezastąpionych przewodników i kucharza, przeprowadziliśmy jak zwykle burzliwą dyskusję na temat polityki Etiopii, po czym o 21:30 udaliśmy się do naszych pachnących namiotów na zasłużony sen. Jutro przed nami dolina rzeki Omo oraz plemię Karo. Pozdrawiamy.

Pojechali i napisali:

PFR