Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Zakaukazie 24.05-11.06.2012

Park Narodowy Lagodehi, treking pod wodospad, wieczorna uczta


05-06-2012

Pierwszym z nich był położony w rozległych ogrodach pałac Cinandali zbudowany przez lokalnego ksiecia Aleksandra Czawczawadze. Typowa rezydencja magnacka z wystrojem i sprzętami z XVIII i XIX w - ciekawe ale nie zachwycające.
Za to w ogrodach pałacowych spotkaliśmy orszak weselny w gruzińskich strojach narodowych.
Zrobiliśmy mnóstwo zdjęć, wspólnie pośmialiśmy się i pożartowaliśmy.
Przez przedmieścia Telavi i obok zwiedzanego wczoraj Gremi dojechaliśmy do Nekresi - kolejnego kompleksu świątynnego.
Kilka ostatnich kilometrów do kompleksu niesamowicie stromą drogą dojeżdżają tylko specjalne autobusiki. Czekając na jeden z nich zaprzyjaźniliśmy się z gruzińską wycieczką szkolną - Zbyszek postawił grupie kilku chłopców lody - byli przęszczęśliwi.
Niestety kontakty z Gruzinami są utrudnione, bo zaskakująco mało z nich mówi jakimś językiem.
Ostatnim punktem programu było zwiedzanie fabryki wina. Polegało to na tym, że przeszliśmy wykutym w skale kilkusetmetrowym korytarzem, oglądając (z zewnątrz) butelki i beczki wina.
Na końcu były stoły do degustacji, ale powiedziano nam, że nie zrobią nam degustacji, bo czekają na ważnych gości. Oczywiście zrobiłem im lekką awanturę i odmówiłem zapłaty, ale zrobiło się nieprzyjemnie.
Na szczęście, dzięki pomocy Lawrientiego dostaliśmy elegancki stół w luksusowej restauracji, gdzie zamówiliśmy kilka gatunków wina a degustację poprowadziłem ja.
Wina okazały się naprawdę dobre, więc w lepszych już humorach udaliśmy się na nocleg do Lagodehi.
Kolejna zmiana nastroju nastąpiła, gdy zobaczyliśmy hotel - łuszcząca się farba, brak zarówek, meble pamiętające czasy świetności ZSRR. No i oczywiście zacinające się zamki - to zresztą wydaje się być immanentną cechą gruzińskich hoteli - prawie w każdym przynajmniej jedna osoba z grupy miała kłopoty z zamknięciem drzwi.
Czując co się święci zakwaterowawszy grupę zapytałem, gdzie będziemy mieć kolację pozegnalną.
Zaprowadzono mnie do podziemi, gdzie stały stoły przykryte ceratą, w ich tle zlew, obok poukładane futryny drzwiowe i tysiące rupieci, które szkoda nawet nazywać.

Zadzwoniłem do biura gruzińskiego kontrahenta i stwierdziłem, że nie akceptuję tej sali i proszę o urządzenie pożegnalnej kolacji w miejscu do tego odpowiednim. Nie będę opisywał dwugodzinnych negocjacji (w Gruzji nie tylko czas płynie wolniej ale każda, najprostsza sprawa wymaga kilkunastominutowej dyskusji). O rezultacie napiszę za chwilę.

Następnego dnia znów przywitała nas słoneczna pogoda. Było to ważne, bo czekała nas prawie całodzienna wycieczka do Parku Narodowego Lagodehi, nota bene założonego i przez wiele lat kierowanego przez Polaka, prof. Młokosiewicza (tablica ku jego czci wisi na budynku administracji parku).
Po obejrzeniu krótkiego filmu (park jest tak duży, że by zwiedzić go w całości trzeba przynajmniej tygodnia) i z lokalnym przewodnikiem udaliśmy się w kierunku "Wielkiego Wodospadu" Myśleliśmy, że będzie to przygotowana ścieżka turystyczna, taka jak w większości takich parków.
Tymczasem okazało się, że idziemy po kamieniach i żwirowiskach doliną wartkiego potoku, wielokrotnie go przekraczając, najpierw po drewnianych mostkach (pozioma drabina), potem przeskakując z kamienia na kamień.
Po 2,5 godzinach nagle i zupełnie niespodziewanie ukazał nam się imponujący 60 metrowej wysokości wodospad. Usiedliśmy u jego podstawy rozkoszując się wspaniałym widokiem.
W drodze powrotnej zrobiliśmy sobie mały piknik - część z nas znów podzieliła się swoimi zapasami z gruzińskimi dziećmi.
Zarówno nasz miejscowy przewodnik jak i kierowca i inni Gruzini byli pełni podziwu, że nie tylko udało nam się dojść do wodospadu, ale zrobiliśmy to w bardzo dobrym czasie.
Każdy z uczestników wycieczki (a zwłaszcza Panie) zasłużył na ogromny medal!

Wróciliśmy do hotelu, grupa udała się umyć i przebrać a ja z niepokojem udałem się do dyrektora hotelu. Poprzedniego dnia ustaliliśmy bowiem, że przygotuje on salę, która była w remoncie i albo ja ją zaakceptuję albo szukamy innego miejsca - tak naprawdę nie wiadomo gdzie.
I tu nastąpił cud. Sala, która jeszcze poprzedniego wieczoru była po sufit zawalona wiadrami, drabinami i innym sprzętem remontowym stała przede mną czysta, świeżo odmalowana, ze złączonymi stołami przykrytymi eleganckim obrusem, na którym piętrzyły się już gruzińskie dania.

Pojechali i napisali: