Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Etiopia 8-25.10.2012

Turmi, plemię Arbore, Arba Minch - Dżinka


13-10-2012

Wyjeżdżając rano z Turmi zobaczyliśmy Hamerkę z odwiedzonej poprzedniego dnia wioski dumnie podążającą na zakupy w podarowanym przez Beatę szalu. Po ostatnich ulewach duże emocje czekały na nas przy przekraczaniu w bród szerokiej rzeki – nasz kierowca długo ją badał, zanim zdecydował się w nią wjechać. Żeby zmniejszyć obciążenie dżipów wraz z Elą i Beatą przeszliśmy rzekę wpław – nie była zbyt głęboka ale całkiem wartka.

Zaraz za rzeką ostatnie spotkanie i zdjęcia z Hamerami i wjazd na tereny plemienia Arbore. To niewielkie (ok. 10 tysięcy osób) plemię żyje na północnych brzegach porośniętego papirusem jeziora Stephanie(nazwanego tak na cześć podróżnika, który w nim utonął. Dachy ich chat kryte są więc papirusem. Teren jest stepowy, więcej jest otwartych przestrzeni, prawdopodobnie z tego powodu Arbore są wyraźnie ciemniejsi, niż wcześniej odwiedzane plemiona. Jako jedyni w okolicy stosują obrzezanie dziewczynek (nasz przewodnik bardzo dbający o dobry wizerunek Etiopii w naszych oczach natychmiast zaznaczył, że rząd podjął już odpowiednie kroki, żeby tego zaprzestać).
Wioska wydała nam się dobrze zorganizowana, mieszkańcy od razu podzielili się na gotowe do sfotografowania kilkuosobowe grupki ale po paru minutach te grupki zaczęły biegać by znaleźć się jak najbliżej nas i zrobił się niezły rozgardiasz.
Po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach zamknęliśmy pętlę „plemion południowych’, wracając na drogę Arba Minch – Dżinka. Po najtwardszym lunchu świata pojechaliśmy zwiedzać wioskę Konso.
Ciekawy, obronny układ wioski (przed wiekami Konso zostali wyparci z dolin przez plemiona Oromo i do dziś co noc trzymają straż na wypadek pojawienia się wroga), wizyta w wioskowym barze i przyjęcie po szklaneczce bimbru w towarzystwie mocno podchmielonych Kosmo, ale prawdziwa atrakcja czekała nas dopiero na koniec.
Wcześniej zauważyliśmy z drogi niezwykle barwny, kilkusetosobowy gęsty tłum. Okazało się, że jest to orszak weselny. Nasz lokalny przewodnik okazał się na tyle miły, że na moją popartą odpowiednimi argumentami prośbę – wprowadził nas na wesele (nasz przewodnik był temu zdecydowanie przeciwny, bał się chyba, jak się później okazało nie bez racji, że nas zadepczą).
Najpierw zatrzymaliśmy się na dziedzińcu, gdzie odbywały się tańce, potem przed chatą, gdzie przygotowywano jedzenie (stał tam przygotowany do zarżnięcia kozioł) gdzie poczęstowano nas czatem (tradycyjne etiopskie zawiesiste piwo). A wszędzie na malutkiej powierzchni, w gęstym tłumie, w którym nasz lokalny przewodnik torował nam drogę.
Gdy w końcu wyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu myśleliśmy, że za godzinkę – półtorej będziemy jeść kolację w Arba Minch. Myliliśmy się. Jeżeli w Australii jest więcej kangurów niż Australijczyków to w Etiopii jest chyba 10 razy tyle krów i kóz niż Etiopczyków (a przypominam, że Etiopczyków jest ponad 80 milionów). I wszystkie te krowy wieczorem spędzane są do zagród najkrótszą i najwygodniejszą drogą, czli asfaltem. Jechaliśmy przez kilkadziesiąt kilometrów w takim krowim korku, że spokojnie zdążylibyśmy wydoić połowę stada.
Do hotelu dojechaliśmy póżnym wieczorem.

Pojechali i napisali: