Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Ameryka Środkowa 14.02-4.03.2013

Salwador


18-02-2013

Salwador. Wstajemy bardzo przyzwoicie doceniając miękkie podusie i kołderki. Śniadanie i popłoch w grupie, że zimno. To prawda, że Nikaragua przyzwyczaiła nas do prawie 32 stopni i to już od rana i pewnie 25, które teraz za oknem zdaje się nam bardzo niską temperaturą. Ubieramy się odpowiednio, bo w spisie rzeczy do zabrania były przecież kurtki i długie spodnie na wypadek chłodniejszych dni – czyli idealnie na dzisiaj. Jak się później okaże strach ma wielkie oczy i chłodno czyli i tak bardzo ciepło jak na polskie warunki było do 11, bo potem zrobiło się bardzo ciepło, czyli wróciliśmy do standardowych wakacyjnych temperatur.

Najpierw wybieramy się na zwiedzanie miasta, dla przyzwoitości zaczepiamy o Kościół Matki Boskiej z Gwadelupy, potem Katedra i Plac Centralny, i ruszamy za miasto. W planach ruiny Majów Tazumal to dla nas pierwsze spotkanie z tą cywilizacją i najbardziej znane ruiny w Salwadorze. Po dojechaniu na miejsce okazuje się, że miejsce jest zamknięte, uprzedzała nas wprawdzie nasza przewodniczka, że tak może być bo najbliższe dni opanowała delegacja amerykańska, bardzo ważna, która nie dopuszcza myśli cateringu w ruinach przeplatanego ciekawskimi spojrzeniami turystów z całego świata. Nie dajemy jednak za wygraną i przez płot wzmocniony drutem kolczastym negocjujemy z tutejszą ochroną, najpierw na uśmiech, potem na litość, na ładne oczy, wreszcie sięgam nawet do portfela gdzie jak nie tu skoro korupcja kwitnie. Panom się oczy świecą ale wygrywa obowiązek i niestety nie pozwalają nam wejść. Sami nudzą się jak mopsy czekając na delegację, która ma się pojawić ale nikt bliżej nie wie o której. Nie robimy sobie z tego wiele, opowiadamy o Majach zza płotu, fotografujemy to co widać także zza płotu a na pocieszenie idziemy do toalety korzystając z uprzejmości jednego z pobliskich sklepików a że z pamiątkami to już zupełny przypadek i mamy pierwsze figurki Majów.
Tazumal się nie udało zobaczyć, ale mamy jeszcze w planach kolonialne miasteczko Suchitoto, po drodze kilka objazdów i docieramy na miejsce wprost na porę późno-obiadową. Zamawiamy prażoną skórkę, guacamole i nachos i zupy. Sadząc po cenie muszą być to zupy super specjalne i rzeczywiście tak jest, bo przed każdym kto zamówił zupę pani kelnerka stawia jak to nazwał Tomek „balię” z zupą. A w niej krewetki razem ze skorupkami, podobno zjadliwymi to znowu po fakcie zdradziła nam Mirela. Najedzeni, opatrzeni na jezioro z góry, nawet wykąpani w tutejszym basenie jedziemy do portu. Tu czeka na nas mała łódeczka i dalej w drogę. Tafla jeziora całkiem gładka, sporo ptactwa wodnego, piękny wypoczynkowy rejs na pożegnanie. Przed zachodem słońca łapiemy jeszcze ostatnie promienie odbijające się od frontu kościoła i odwiedzamy kilka czekających na koniec dnia targowego sklepików.
Czas na powrót do stolicy, jesteśmy akurat na kolację. Zajadamy się tradycyjnymi daniami kuchni lokalnej wybierając swoich faworytów. Naszym wrogiem wyczuwalnym z daleka stała się kolendra, która ma w grupie swoich coraz bardziej aktywnych przeciwników. Tamales czyli coś na wzór naszych gołąbków tyle że mdłych i nijakich jakoś nie cieszą się wzięciem, lepiej ma się fajitas czyli gulasz z wołowiny z warzywami i yuca. Tęsknimy za deserami, bo ryż na mleku z cynamonem, który wywołał moją radość, niestety odosobnioną w grupie, nie powalił nas z nóg.
Niby taki leniwy dzień, a padamy jak kawki, a może to strach przed jutrzejszą bardzo wczesną pobudką?

Pojechali i napisali: