Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Kanada i Alaska 29.05-15.06.2013

Rafting, przejazd fo Fairbanks, Fox


09-06-2013

Zbiórka i przejeżdżamy do miejsca gdzie wczoraj wypożyczaliśmy rowery. Mamy czwórkę, która decyduje się na rafting. Tuż po wyjściu z samochodu opada nas chmara komarów, tną jak dzikie i są naprawdę wielkie. Przepakowujemy nasze bagaże i dzielimy się na dwie grupy. My na dwa auta jedziemy do Fairbanks, a reszta zaczyna swój rafting. Okazuje się, że wybór był bardzo trafny, bo trasa widokowa i szalenie przyjemna, przełomy to raczej III czyli bezpiecznie, woda oczywiście w rzece lodowata, ale firma zadbała o profesjonalny sprzęt i ekwipunek. Dodatkową atrakcją wyprawy był pan skiper, który jest prawdziwym rodowitym Alaskaninem i opowiadał dużo, nawet bardzo dużo, wieczorem my poznajemy te historie, o tutejszych warunkach życia, o tym co robi się zimą, kiedy śniegu wszędzie po dachy albo i wyżej, jak dużą ma rodzinę, jak bardzo kocha swoje husky, gdzie bywał, czym się zajmuje kiedy nie prowadzi raftingów…

Przed nami krótki przejazd do Fairbanks, krótki w porównaniu do naszych dystansów z wczoraj i jak się okaże dzisiaj popołudniem także, ale po kolei. To będzie bardzo dugi dzień do opisywania. W Fairbanks kwaterujemy się w naszym hotelu, mamy cztery pokoje, które są już gotowe. Tuż obok nad rzeką startują łodzie z programem widokowym. Jedziemy by się dowiedzieć, jak to wygląda i czy jesteśmy zainteresowani. Odkładamy decyzje o samym rejsie, który zapowiada się obiecująco na później. Jedziemy do domku Świętego Mikołaja. Znajdujemy go oczywiście na Biegunie Północnym. Nawigacja nie zawodzi i po kilku minutach jesteśmy na miejscu. A tu w połowie czerwca święta pełną parą. Kolędy, cukierki, krówki we wszystkich smakach, Mikołaje ,na zielono, czerwono, pachnie cynamonem, choinką, wszędzie kłaniają się nam sarenki, jelonki, łosie. Pod sufitem gałązki z ozdobami choinkowymi, są bombki, Mikołajki, śnieżynki, bałwanki, łosie, niedźwiadki… Mi się podoba, nawet bardzo. Uwielbiam święta. Z zazdrością patrzę na wielkie plakaty zapraszające na najprawdziwsze święta latem już za miesiąc, pod koniec lipca mają tu święta. Będzie wielka parada Mikołajów, reniferów, tańce i kolędy. Zakupujemy tu kilka pamiątek, niektórzy zamawiają listy dla dzieciaków i wnuków od Świętego Mikołaja, które zamówione dzisiaj zostaną wysłane do Polski w grudniu. W tym czasie dostajemy wiadomość od drugiego samochodu, że docierają do nas po raftingu. Czekamy odwiedzając panią z informacji turystycznej. Wypytujemy o różności, zabieramy kilka mapek, pytamy także o miejsce do jedzenia. Ssie nas już z głodu, śniadanie było dawno i małe.  Mamy mapkę a na niej kilka miejsc, które pani poleca. Tajska knajpa – niektórzy marszczą nosy bo za ostro, ale naprzeciwko knajpa z rybami i mięsem. My próbujemy Taja, wchodzi B. i okazuje się, że jest to lokal wielofunkcyjny, który bardziej niż gotowaniem zajmuje się sprzedażą opakowań do telefonów… Odpada! Po przeciwnej stronie drogi knajpa z rybami. Dla mnie już drzwi, kiedyś białe a teraz brudne odstraszają. Jednak dajemy mu drugą szansę i zaglądamy do środka. Nie ma co trzeba uciekać. W centrum handlowym obok tylko fast food, też nam nie za bardzo się uśmiecha. Maciej zdobywa namiary na jeszcze jeden lokal. Na końcu świata, jedziemy kilkanaście mil, a tym razem choćby patrząc na wielkość zapowiada się lepiej. Restauracja i browar. Wchodzimy, wybór piw wielki, jest jak zwykle problem z miejscami, mimo tego, że stoliki wolne panie kelnerki nakazują nam czekać i to wcale nie krótko. Czekamy, próbujemy umościć się po swojemu, nie ma mowy, musimy przestrzegać tutejszych zasad nawet jeśli są dla nas całkiem niezrozumiałe. Wreszcie się udaje, i mamy swój stolik. Na szczęście jedzenie jest pyszne, tylko Iza i Zbyszek nie są zadowoleni, ich tacos z halibutem nie bardzo smakuje. Reszta jest bardzo zadowolona. Rozliczamy się i nie wiadomo kiedy robi się 17. Część z nas rusza do hotelu a my w dwa auta jedziemy na Koło Podbiegunowe.
I tu nastąpi teraz opowieść długa jak nasza końcówka dnia i baaaardzo długa noc. Wyjeżdżamy z miasta, za kierownicą Estera i kris. Mapki rozdane ale po co zerkać skoro wszystko jasne, że Circle to Koło. Są znaki na Circle. Jedziemy bo to przecież rzecz oczywista, że każdy Circle szczególnie w takim miejscu to Koło. Na jednym z zakrętów zatrzymuje nas pani z camperem, widzimy co piszczy w krzakach, a dokładniej leży w krzakach. Motocyklista, dzisiaj Fairbanks przeżywało najazd motocyklistów, jeden z nich jak widać leży sobie teraz tutaj. Nasi fachowcy wyskakują z aut i oglądają poszkodowanego. Na szczęście nie widać żadnych obrażeń zewnętrznych. Karetka już jedzie. My ruszamy dalej. Kiedy na 49 mili nie widzę obiecywanego zgodnie z mapą punktu informacyjnego wydającego certyfikaty z przekroczenia linii proszę o weryfikację naszej trasy z mapą. I co się okazuje, że za nami prawie 60 mil przejechanych w zupełnie innym kierunku, a Circle to owszem na mapie jest ale nie ma nic wspólnego z kołem podbiegunowym tylko jest sobie zupełnie niezależną miejscowością i jedynie co ma nam do zaproponowania to rzekę Yukon. Dobre i to, jeden z rubasznych motocyklistów z grupy czekającej na wieści o poszkodowanym koledze, informuje nas, że należy koniecznie nasikać do Yukonu bo to już taka tradycja. Jakoś nas to nie przekonuje, albo nie na tyle, by jechać kolejne 120 mil do Circle, innej drogi do koła nie ma, trzeba wracać. Jest już 19.30. A my nigdzie. Czekamy na Krisa, który nie widząc nas przez dłuższą chwilę wraca. Nie wszystkim jest do śmiechu, to znaczy mi nie jest. Zamieniam się w Furię Gburię i milczę. Ale wracam, i to szybciej niż powinnam. Dojeżdżamy do skrzyżowania gdzie zaczynaliśmy naszą trasę. I co teraz? Poddajemy się, czy mierzymy z kolejnymi 200 milami w jedną stronę, i to 120 szutrem? Nie trzeba długo czekać na odpowiedź, zapada jednogłośnie: jedziemy. Tankujemy się do pełna, na poboczu informacja: kolejna stacja benzynowa za 118 mil. Ruszamy. Po 49 milach jak książka pisze punkt informacyjny i sklepik. Komarzyce nie dają żyć, czyhają wygłodniałe na naszą polską krew. Chowamy się w popłochu w sklepiku. A tu pani jak malowana, jakby na nas czekała, z ciekawością zerkamy do książki gości było tu przed nami kilka osób dzisiaj. Dowiadujemy się przy darmowej kawie i herbacie, że punkt leży 120 mil od samego koła, że niewiele osób tam dociera, że punkt zarządzany jest przez cztery rodziny zamieszkujące to duże MIASTO, podkreślam Miasto na Alasce. Wiecie już wszystko. B. kupuje pięknego łosia z motylkiem na uchu, Ania puzzle, ja zostaję z Bogusiem przy muffinkach. Kawka i dalej w drogę, zmieniamy się za kierownicą, teraz Maciek i nadal Kris. A jeszcze pamiątkowe zdjęcie na ławeczce przed sklepikiem, i dumny napis: Już prawie przekroczyliście koło polarne, prawie… Toalety za to piękne, z siatką, komarów nie ma, śmieszne napisy w środku. Dojeżdżamy do skrzyżowania gdzie Kris raportuje, że nie ma dość paliwa i musi jechać na stację się zatankować, my zjeżdżamy na szutry. Zerkamy jednak na nasz komputer pokładowy i okazuje się, że starczy nam paliwa na dojazd do Yukonu, który w pewnym momencie przekracza nasza trasę. Zawracamy goniąc Krisa by także się zatankować. Po kilku minutach Krisa już nie widać, a my na szybko analizujemy sytuację i dochodzimy do tego, że 118 mil to jednak odległość do stacji i nie ma sensu gnać kolejnych 40 mil by się zatankowaćbo i tak nie starczy nam na samo koło. Jednak pełni optymizmu podejmujemy decyzje w naszym samochodzie, że jedziemy dalej. Krisy mają nas dogonić.
Droga już tylko szutrowa, jedziemy równolegle do rurociągu. Z rzadka mijają nas samochody ciężarowe, jeden motocyklista, dwa samochody osobowe. Każdy z nas do czego przyzna się dopiero później snuje w myślach czarne wizje, co będzie jeśli złapiemy gumę, a jeśli koło jest zapieczone, a co kiedy zabraknie nam benzyny? Nie ma co krakać, trzeba jechać. Yukon przed nami, choć mile wcale nie uciekają już teraz tak szybko, mamy 120 mil do przejechania za nami już 56 i dużo przed nami, a już 22. Oczywiście jasno, piękne słońce. Tylko benzyny nam nie starczy. Rozstać się z myślą dojechania do celu teraz? Nie mieści mi się w głowie. Zatrzymujemy pana w vanie z pytaniem o benzynę, oczywiście tu była mini stacja ale już zamknięta, a 60 mil za kołem jest miejscowość, gdzie stacja jest czynna 24 godziny. Cóż – marzenia kruszeją. Tylko 60 mil dzisiaj dla nas i wizja powrotu… nie damy rady. Widzę kilka baraków nad wodą, proponuję byśmy zjechali i zapytali, są samochody jest i paliwo może ktoś nam coś uleje, sprzeda. Nie wiem nawet co sobie wydumałam. A tu dumny napis: camp nad Yukonem. I spotykamy dwójkę pracujących tu ludzi. Dziewczyna na pytanie o benzynę prosi o kartę kredytową i okazuje się, że uruchamia nam dystrybutor i tankujemy się do pełna.  Hurrrra! Cały czas z nadzieją zerkamy na trasę, czy Krisy za nami. Niestety nie mamy tu ani kreseczki zasięgu i żadnych szans na kontakt. Teraz już zatankowani po samą kreskę możemy spokojnie kontynuować trasę. Las, góry, pniemy się coraz wyżej. Maciej dzielnie za kierownicą. Podsypiamy we trzy. O 00:02 wjeżdżamy na parking a przed nami wielka tablica z szerokością, danymi i wielkim kołem polarnym. Jest zimno, północ, słońce w pełni nad nami, sesja zdjęciowa, toalety. Dumnie zdobyliśmy koło. Jak na to że wyjechaliśmy o 17 zajęło nam to 7 godzin… I 4 z rana, to już 11 i jeszcze przynajmniej 4 godziny przed nami.
Zasypiamy natychmiast, Maciej prowadzi. Nam trasa mija szybko. Wprawdzie przekładamy się z prawa na lewo ale mianujemy siebie dumnymi zdobywcami koła: B., Iza, Estera i Maciej.
Teraz czas na opowieść o drugim samochodzie: Krisy, które zatrzymały pana jadącego im z naprzeciwka utwierdzają się, że najbliższa stacja 40 mil przed nimi. Bez sensu, powrót do Fox, gdzie była ostatnia stacja to 71 mil, ale przecież zawsze można zajrzeć do pani z punktu informacyjnego, niestety miała być do 22 a wyszła kilka minut przed tym czasem. Światła widać ale żywego ducha w środku. Zasięgu brak, nas nie ma. Wracają do hotelu, jest 23.00. Budzą Wacka, potrzebują zmiennika za kierownicą, Kris się już najeździł. Wacek  w 15 minut w pełnej gotowości wysłuchuje całej opowieści i zapadają decyzje strategiczne. Należy kupić zapas paliwa i jechać by nieść nam pomoc, na pewno zabrakło nam paliwa i utknęliśmy gdzieś na trasie. Szukają kanistrów, nie jest z tym łatwo, musza jechać aż do centrum czynnego 24 godziny na drugim krańcu miasta, tankują kanistry i jadą nam na spotkanie i ratunek.
My grzejemy, oni też, to szczęście, że spotykamy się o 2.20 na trasie. Maciek hamuje ostro, my się budzimy i wszystkie z pytaniem: Miś? Zerkamy nieprzytomnie na Maćka, ten odpowiada: Nie, Kris! Cofamy my i oni, uchylamy szybkę, za kierownicą Wacek?! Poznajemy szybko historię. Beata została w hotelu ale czwórka przyjechała nam na ratunek. Wracamy już razem do hotelu. O 3:58 jesteśmy na miejscu. Jeszcze nerwowe papierosy, kawka i herbata i idziemy spać. Tak długiego dnia i tylu przejechanych kilometrów nikt nie przewidział…

Pojechali i napisali: