Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Bali i Singapur, 12-24.03.2014

Park ze słoniami


19-03-2014

Jeszcze przed śniadaniem kąpiel we własnym basenie. Potem śniadanko celebrowane coraz to smaczniejszymi daniami serwowanymi do stolika, cudny widok i gorąc. Nie mamy żadnych konkretnych planów jednak postanawiamy ruszyć się by zobaczyć coś ciekawego w okolicy. Najpierw pola ryżowe. Przejeżdżamy osiem kilometrów za miasto i zatrzymujemy się w jednej z restauracji. Mamy malowniczy widok, szczególnie, że pola ozdobione są dodatkowo pięknymi palmami kokosowymi, które gdzieniegdzie przetykają tarasy. Nasi Goreng czyli zasmażany ryż z warzywami i kurczakiem a na tym jajo sadzone to bardzo tutejsza najbardziej popularna potrwa, próbowaliśmy jej już wielokrotnie i także tutaj smakuje wybornie. Dla Basi znajdujemy zupę pomidorową, która w  tutejszym wydaniu także jej bardzo smakuje. Nie chce się nam wracać do hotelu, ruszamy zatem tylko kilometr dalej by zobaczyć inne pola. Droga jest jednak na tyle ładna, że jedziemy i jedziemy. Chmury robią się coraz ciemniejsze i cięższe i zaczyna padać, najpierw pojedyncze duże krople, za chwile już mocno, i już leje jak z cebra i wieje wiatr. Wcale nie poczuliśmy by wiało jakoś specjalnie porywiście. W zaledwie kilka minut wiatr powalił kilka drzew tamując tym samym ruch na ulicy. Pospoilte ruszenie: siekiery, meczety, tasaki i droga znowu przejezdna. Lokalesi wiedzieli, że może padać i mieli pelerynki, my nie zabraliśmy ze sobą kurteczek i przeczekujemy deszcz pod daszkiem jednego z licznych sklepików z rękodziełem. Nikt się nami nie interesuje, to my myszkujemy w pobliskim sklepiku i kupujemy duriana i jabłko dla Basi. Ja nie jestem fanem duriana – najbardziej śmierdzącego owocu na świecie, chociaż jedzony tu właśnie na Bali przed kilku laty wydawał mi się smaczniejszy niż te jedzone w Tajlandii czy Kambodży. Maciej chcąc spróbować tego cudaka nie rozkochuje się ani w jego smaku, ani zapachu, konsystencja też nie zachęca. Ale durian spróbowany. Basi wystarczył zapach. Po deszczu. Ziemia natychmiast zaczyna parować, jest jeszcze bardziej wilgotno niż dotychczas , jeśli to w ogóle możliwe. Jedziemy dalej, wypatrzyliśmy znak informujący o safari na słoniach – odległość 7 kilometrów nie wydaje się być przerażająca. Jednak droga nie jest taka prosta, asfalt ale dziurawy, wąsko, zielono, dźungla. Nie poddajemy się. Mamy wprawdzie obawy czy nasz skuter podoła przewyższeniom… Nasza trójka to zdecydowanie więcej kilogramów niż lokalne trójki, a może nawet czwórki…

Park ze słoniami okazuje się super wyborem. Widziałam już kilka takich na świecie, i ten plasuje się w ścisłej czołówce. Zwierzaki bardzo zadbane wszystkie pochodzące z Sumatry. Bardzo dobre warunki. Jesteśmy oprowadzeni po najciekawszych miejscach. Basia może karmić słonie i te duże i te maleńkie. Podchodzimy bardzo blisko, może to, że jesteśmy sami ma znaczenie. Decydujemy się na safari na słoniach w dżungli, a potem zostajemy także na pokaz ich umiejętności. Baska bardzo zadowolona, my także, choć przed nami jeszcze droga po ciemku już do Ubud. Dajemy radę, choć nieprzygotowani do wracania tak późno, musimy rozebrać Maćka by ubrać Basię i jedziemy. Docieramy już mocno po zmroku na miejsce. Znajdujemy małą knajpkę organiczną w firtlu dla backpakersów. Menu bardzo proste a jedzenie wyborne. Wszystko genialne. Wykończona atrakcyjnym dniem Basia zasypia nam na kanapie a my jemy zupę, II danie, deser i wcale nie mamy ochoty na powrót do hotelu.
Na śpiocha przenosimy Baśkę do pokoju.

Pojechali i napisali: