Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Bhutan 29.03-13.04.2014

Spacer po Mongar, przejazd do Jakar


04-04-2014

Dzisiaj przed nami znowu bardzo długi przejazd. Niby kilometrów za każdym razem mamy około 200 to droga ciągnie się i ciągnie. Aby zacząć nie od autobusu idziemy na mini spacer po Mongar, a potem zapakowani jak zwykle ruszamy. Nasz przewodnik uzupełnia tematy o których jeszcze nie mówiliśmy, dowiadujemy się o pogrzebach, weselach, królu i królowej. Pytamy także o zarobki, długość życia, szkoły… Nasza wiedza o Bhutanie pęcznieje z dnia na dzień. Pogoda obiecująca, w nocy popadało, ale kałuże już wyschły i mamy słońce. Oby tak zostało. Zgodnie z obietnicą przewodnika dzisiaj na trasie mają pojawić się kwitnące rododendrony, magnolie i prymule. Powoli zaczynamy się także piąć w górę. W grupie medycznie mamy pewne zmiany: zamiast żołądków pojawił się syndrom choroby wysokościowej. Co ciekawe odczuwalnej na zaledwie 800 metrach. A przed nami dzisiaj przełęcz i prawie 4000 metrów. Zobaczymy co będzie.

Droga znowu bardzo malownicza, nawierzchnia fatalna, droga wąska, na wielu odcinkach poszerzana. Musimy jechać bardzo ostrożnie, ale nasz kierowca jest mistrzem za kierownicą. Toaletę łączymy z przerwą na kawę i herbatę. Wypatrujemy w ogródku piękne storczyki, na drzewach figlują langury złote, na podwórku ledwo co narodzone kocięta. Posileni i rozgrzani, robi się rześko pniemy się dalej. Ula i Krzyś na bieżąco informują nas o wysokości. Rośnie, lada chwila miniemy 2000 metrów. I nagle mijamy jakąś magiczną niewidzialną dla oka granicę, zaczynają się kwitnące magnolie, czerwone i różowe rododendrony, są i fioletowe prymule. Zaczyna kropić. Następny postój to lunch. Ubieramy kurtki bo robi się chłodno, na kozie gotuje się nasz obiad. Garnki z wodą na herbatę akurat zaczynają wrzeć. Ogrzewamy się trochę i posileni gotowi na dalszą drogę wracamy do autobusu. Nasi opiekunowie mają swoje własne posiłki, a nas codziennie coraz bardziej kusi by ich spróbować, po przejściach stajemy się znowu odważni i mamy ochotę popróbować. Chili z serem jest zabójczo ostre, wieprzowina bardzo tłusta, a wołowina to skrawki suszonego mięsa z warzywami. Do tego herbata maślana. Nie wszyscy już się przełamali, ale pierwsze lody zostały pokonane.
W autobusie cieplutko, przed nami atak na najwyższy punkt naszej trasy, przełęcz z której przy dobrej pogodzie mamy szansę po raz pierwszy zobaczyć szczyty Himalajów. Wraz z kolejnymi metrami marzenia o Himalajach odchodzą, bo zamiast deszczu pojawia się śnieg, nisko schodzą chmury i jedziemy już w mleku. Kierowca równym tempem pokonuje kolejne zakrętasy i wychodzi cało. My też. Na samej górze oczywiście pamiątkowe zdjęcia, Ula i Krzyś nawet z flagą Szczecina. My grupowe razem. Nasz przewodnik lepi na szybko mini bałwanka, śniegu dość. Zimno, oj zimno. Pewnie ze 3-4 stopnie zaledwie. I jakże uroczo wyglądają prymule i przylaszczki, które przebijają swoimi fioletowymi główkami śnieg wychylając się ku wiośnie i słońcu.
Czas na kolejne mini przełęcze. Pogoda z utratą wysokości znacznie się poprawia i dzięki temu na nowo możemy oglądać piękną roślinność, wielkie drzewa, paprocie, krzewy. Wypatrujemy czerwonych pand i tygrysów (tych drugich z mniejszą nadzieją, ale zawsze).
Mijamy kolejne małe wioski by przejechać przez pierwszą, drugą i trzecią dolinę Bumthangu. Wreszcie docieramy na miejsce. Jakar tu śpimy i to aż dwie noce, z objazdówki na chwilę zamieniamy się w pobyt jednak nie całkiem relaksacyjny. Na jutro w planie sporo atrakcji. Zaraz po śniadaniu trekking po całej okolicy.
A dzisiaj wieczorem jeszcze by tradycji stała się zadość krótkie odwiedziny w szpitalu. Na szczęście nic poważnego. Najprawdopodobniej dzika pszczoła użądliła wczoraj Bożenę, a dzisiaj odczyn alergiczny i ręka mocno spuchnięta. Szpital dużo bardziej okazały niż ten, w którym leczyliśmy Olę. Dostajemy leki chyba od pana doktora i mamy obserwować rękę. A w naszych pokojach kozy. To dodatkowa atrakcja.
Na zewnątrz miły chłód, a my cieplutkie pokoje, zapas drewna do podkładania do kozy na całą noc i puchowe pierzynki. Cisza, żadnych psów – dobranoc.

Pojechali i napisali: