Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

RPA 8-24.08.2015

O mały włos...


13-08-2015

Wstajemy gotowi do drogi. Za oknem rzeka, ale nie ma hipopotamów, słychać wprawdzie ich porykiwanie gdzieś z daleka ale żadnego nie widać. Za to nad nami ciemne chmury i za chwilę pada rzęsisty deszcz. Nie jest to ulewa i po kilku minutach niebo się przejaśnia i tyle było deszczu. Przestraszeni jednak deszczem właściciele przenieśli nas na śniadanie do jadalni pod dachem. Zasiadamy przy gigantycznym drewnianym stole i zajadamy się smakołykami.

Zerkamy przy tym na zegarek, bo dzisiaj przed nami dwa konkretne terminy, których musimy się trzymać. Najpierw jedziemy do ośrodka ze zwierzętami, które zostały znalezione w parku lub ocalone z sideł. Kłusownictwo to nadal wielki problem w pobliskim Parku Krugera.

Podczas krótkiego wstępu przekonujemy się, że człowiek potrafi być bardzo okrutny. Nie oszczędzają nas, mamy pogadankę wygłoszoną przez bardzo charyzmatycznego czarnoskórego Oskara, który podaje przykładów bez liku i przekonuje nas do swoich bardzo racjonalnych poglądów. Basia już nie może się doczekać spaceru po ośrodku, tym bardziej, że w najbliższej dużej klatce wypatrzyła dwie małe i urocze hieny.

Zanim jednak ruszymy na spacer zostajemy podzieleni na dwie grupy i maszerujemy. Na sam początek oglądamy ptaki, po raz pierwszy z tak bardzo bliska mogę zobaczyć sępy. Te tutaj to znajdy, często kaleki z połamanymi skrzydłami, ofiary zetknięcia z liniami wysokiego napięcia. Dzisiaj możemy je pokarmić surowym mięskiem. Mają swój porządek i hierarchię, pojedynczo lądują na ramionach wybrańców uzbrojonych w specjalne rękawice i wydziobują mięsko. Basia i Maciek karmią stwory nawet dwa razy, mnie zachodzi jeden taki od tyłu i dziobie chcąc upolować sznurowadła.

I tak mam więcej szczęścia bo kończy się na wyrzuceniu dziurawych skarpetek, a mój sąsiad zostaje ranny bo sęp upodobał sobie jego białe skarpetki i dziobał trafiając skutecznie w łydkę.

Po sępach kociaki, najpierw lamparty, te najczęściej padają ofiarą kłusowników lub farmerów, ponieważ zapuszczają się do wiosek i porywają skutecznie zwierzęta gospodarskie. Tutejsze okazy to wielkie piękne koty, z zaleczonymi ranami z przeszłości czekają na dzień kiedy zostaną zwrócone naturze. Obok lwy, dwie pary, rodzeństwo, które znalezione przed 6 laty bez matki trafiło do ośrodka, teraz to imponujących rozmiarów koty, które w locie łapią przygotowane dla nich smakołyki, kiedy tak patrzą nam prosto w oczy i ich nosy prawie stykają się z naszymi budzą wielki respekt.

Basia pełna zachwytu ale i odwagi stoi tuż przy siatce i z zachwytem obserwuje zwierzaki z bliska. Jest tylko niepocieszona, że nie może nakarmić ich samodzielnie ani ich pogłaskać. My jednak jesteśmy bardzo zadowoleni, że nie ma takiej opcji.

Gepardy i hieny zamieszkują boksy obok, a na samym końcu para starych lwów przeniesionych tu przed pół rokiem ze znanej mi lodży Tshukudu. Rzeczywiście imponujących rozmiarów zmierzają ku nam. Szczególnie nieufnie przygląda się nam lwica, potężna, stara i bardzo okazała wodzi wzrokiem za Basią. Przewodnik uprzedza, że nie lubi dzieci i nie trzeba długo czekać, mimo wielu lat, które spędziła na codziennych spacerach z ludźmi codziennie rano, także z moimi poprzednimi grupami startuje do Baśki. Maciek chwyta Baśkę odsuwając od płotu, nie obywa się bez łez, bo Basia się przestraszyła bardziej Taty niż lwicy, ale akcja była bardzo szybka. Za swą wybranką wstawia się także sam pan lew, który groźnie pomrukuje teraz patrząc na chlipiącą i wtuloną w ramiona Taty Basię.

Oczywiście pomiędzy lwicą a Basią był jeszcze płot, ale reakcja była błyskawiczna.

W drodze do wyjścia mamy jeszcze góralki, serwala, karakala, i nieznane nam dotąd ratele miodeżerców.

Popołudnie zaplanowaliśmy na wizytę u hipopotamicy Jessiki ale niestety nie uda się nam zdążyć na jej porę karmienia, zatem przekładamy ten punkt programu na pojutrze.

Jedziemy najbardziej na północ, w okolice bramy do Parku Krugera.

Trochę na łeb na szyję ale udaje się nam dotrzeć na czas by rozważyć rejs po rzece Olifants. Niestety nie damy rady już nic zjeść przy stoliku, zatem dzisiaj biwakowo, kanapki na kolanie w samochodzie. Najedzeni gnamy do portu, Droga tam wymaga wiele samozaparcia i wiary, że dobrze jedziemy. Z granic miasta wjeżdżamy niemal na teren wielkiej fabryki wydobywającej fosforany, kopalnia chce nas wręcz połknąć,  upewniamy się, że jedyna droga prowadzi pomiędzy wielkimi hałdami, wyrobiskami, z prawa i lewa widać spychacze, wielkie kopary, tory kolejowe, zatrzymany przez nas samochód z czarnymi pracownikami kopalni utwierdza nas tylko, że tak jest to jedyna droga do „waterboat”.

Kiedy asfalt zamienia się w szutry a końca nie widać, decydujemy się na telefon na podany numer, pan tylko uspakaja i zapewnia, że na nas poczeka a przed nami już tylko kilkaset metrów i będziemy na miejscu.

I rzeczywiście zgodnie ze wskazówkami mijamy wszystkie punkty przy drodze i za chwilę docieramy do przystani. Tu już czeka na nas łódź, pan kapitan i niewiele ludzi na pokładzie.

Już po pierwszych kilku minutach wiemy, że to był trafny wybór, powoli zbliża się godzina simby, najlepsza pora na safari i najwięcej zwierzaków pojawia się przy rzece w poszukiwaniu jedzenia i wody.

Teraz tylko możemy wyliczać co widzieliśmy: słonie, całe stado z kilkumiesięcznymi maluchami, żyrafy, krokodyle, kudu, koby, bawoły, guźca, mnóstwo ptaków, a na samym końcu rodzinkę hipopotamów.

Wracamy już po zachodzie słońca. Jest ciemno o tej porze roku zmrok zapada szybko a zaraz potem robi się naprawdę ciemno wokół. W miasteczku wybieramy się na kolację, Basia zachwycona bo jak dotąd w każdej restauracji mamy kącik do zabaw dla dzieci i menu dla dzieci.

Nasza lodża leży za miastem, jedziemy według wskazówek, płot pod prądem, wewnątrz jeszcze 2 kilometry ale na końcu mamy królewski pokój i piękne rozgwieżdżone niebo nad nami. Po raz pierwszy widać dzisiaj tak bardzo jasno Krzyż Południa. Szkoda, że nie widać już całego terenu, który zapowiada się bardzo okazale.

Pojechali i napisali: