Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Mali, Burkina Faso, Benin 23.01-09.02.2016

Czarny Dziki Zachód


07-02-2016

Koniec z pobytem w stolicy. Ruszamy rano. Zmierzamy teraz do Gouwa, miejscowości blisko granicy z Ghaną, zupełnie dla nas nowy teren i region. Jest bardzo gorąco, wystarczyły zaledwie dwa tygodnie by temperatura wzrosła o 10 może nawet więcej stopni. Jest to bardzo odczuwalne, szczególnie w samochodzie, gdzie naprzemiennie otwieramy okna i powodujemy przeciąg.

Droga się nam dłuży, kilometry mijają leniwie. Stajemy na kawę. Żartobliwie nazywamy każdą taką kawiarnię naszym Starbucksem. Tak naprawdę to mamy już nosa i oko do sprzedawców. Zamawiamy zawsze 5 kaw, w tym jedną z mlekiem dla mnie. Postępowanie zawsze jest takie samo. Czyli najpierw próba skompletowania szkła, często pomagają sąsiedzi, potem kawa, oczywiście że nie z ekspresu, tylko rozpuszczalna Nescaffe. Kiedy mamy szklanki i kawę brakuje tylko wrzątku – i tu wtedy zaczyna się największy problem. Kto kiedyś wymyślił, że kawę można pić tylko przed południem, jesteśmy przykładem, że można ją pić kilka razy dziennie, Zasze wtedy kiedy potrzebna jest nam przerwa w podróży i czas na rozprostowanie nóg.

Często sprzedawcami są dzieci, które mają swoje małe biznesiki. Takim najczęściej pomagamy. Zawsze zostawiamy też ”górkę” by maluchy miały frajdę. Poza tym zawsze w kieszeniach Ewy, Gosi, Krzysia i Sławka mogą liczyć na słodki poczęstunek albo ozdoby do włosów.

Czasami do takiego baru wchodzimy z własnym prowiantem, mamy sandwiche na wynos, albo własne ciasteczka. Tak było na przykład w czwartek i do tego Tłusty Czwartek. Pączki kupiliśmy po drodze, cukier także. Potrzebowaliśmy kawki. W takiej małej kawiarence posypaliśmy sobie pączki cukrem i zajadaliśmy się nimi przez cały wieczór.

Wreszcie docieramy do Gouwa, niespodziewana przebita opona jeszcze bardziej opóźniła nasz przyjazd. W programie mieliśmy zwiedzanie lokalnej wioski i kopalnię złota.

W hotelu prowadzonym przez Libańczyka dostajemy pyszne sandwiche z pastą z wołowiny i bakłażanów i posileni wraz z naszym lokalnym przewodnikiem Olo jedziemy do kopalni. Zakładam, że i wy pod hasłem kopalnia macie swoje wyobrażenie o takim miejscu, a jeśli chodzi o kopalnię złota i to złoto stanowi tu jedno z głównych źródeł dochodu dla kraju to taka kopalnia na pewno łączy się z zabezpieczeniami, wielkim placem wydobywania kruszca, specjalnymi przepustkami, itd.

I tak myśli tylko człowiek z Europy. My jadąc szutrem najpierw widzimy stragan dzisiaj pusty, który co pięć dni staje się tutejszą giełdą złota, tu rzekomo przyjeżdżają wtedy kupcy hurtowi i detaliści, którzy skupują całe złoto. Stragany z daleka wyglądają jak te gdzie sprzedaje się owoce i warzywa. My przynajmniej nie widzimy żadnej różnicy. Nagle stajemy wprost na drodze i nasz Olo zaprasza nas do kopalni. Dziwne z drogi nie widać, żadnego ciężkiego sprzętu, żadnych zabudowań, przy drodze pojedyncze sylwetki ludzi. Jak przyjrzeć się dokładnie są tu tylko kobiety, które właśnie tu obok drogi mają kopalnię złota. Ale jak to?

Otóż najzwyklejszą motyką drążą tunele do około 8 metrów pod ziemią, w wiaderkach na sznurku wyciągają urobek, czyli muł, ziemie i kamieni, płuczą to wielokrotnie w wodzie i odsiewają kamienie. Na dnie kalabasy zostają opiłki mini złota i pył złoty. Patrząc ile to wymaga pracy a jaki jest efekt nie możemy sobie ułożyć tego w głowie. Co nas jeszcze zaskakuje dużo kobiet ubranych jest w kolorowe sukienki, nie ma mowy o ubraniach ochronnych, na dół pod ziemię schodzą w japonkach, oczywiście bez żadnych zabezpieczeń. Latarkę którą nazywają czołówką bardzo na wyrost należy nazwać po prostu zwykłą dużą latarką przymocowaną do głowy, to jedyne źródło światła pod ziemią. Na kocach i płachtach materiału przy szybach widać maleńkie śpiące dzieci i cały dobytek tych kobiet. Nie bardzo chcą dawać robić sobie zdjęcia, jest to zrozumiałe.

Podobno kawałek dalej jest kolejna kopalnia, jeśli to miejsc w ogóle można nazwać kopalnią. Tu już powstało całe miasteczko, ze zwykłych mat z liści palm zrobiono spore płachty, które ustawione teraz wokół tworzą wyodrębnione namioty. Tu pracują już mężczyźni i kobiety. Miasteczko nazywane jest Dzikim Zachodem i to idealnie pasuje do tutejszego klimatu. Zaczepiają nas miejscowi ale mówią po angielsku, w krajach gdzie angielski należy zasadniczo zapomnieć to miła odmiana i bardzo wyczuwalna dla ucha, okazuje się, chłopcy pochodzą z Ghany. Przemarsz przez wioskę piątki Białych nie może zostać niezauważony. Przypatrują się nam bardzo uważnie, śledzą nasze ruchy. Każdy namiot jest w połowie domem a w połowie miejscem, gdzie poszukuje się złota. Tu wydobyty muł przynosi się w wielkich workach najczęściej na głowie do takiego namiotu, tu zbudowana jest specjalna rynna, gdzie przepłukuje się cały urobek poszukując złota.

Przy poszukiwaniach pracują zarówno kobiety jak i mężczyźni, widać, że mieszkają tu całe rodziny. Są sklepy, przenośne garkuchnie, jest też dystrykt czerwonych latarni, niechcący właśnie tam kończymy nasz spacer.

Rzeczywiście atmosfera jak z filmów o Dzikim Zachodzie, tylko pewnie warunki mimo wszystko dużo bardziej ciężkie niż w USA.

Będąc pod ogromnym wrażeniem tego miejsca wracamy przed zachodem słońca do hotelu, mamy chwilę na odpoczynek i spotykamy się przy kolacji. Podsumowujemy dzień i zajadamy się przysmakami kuchni libańskiej.

Pojechali i napisali: