Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Seszele i Madagaskar 16.11-5.12.2016

Król Julian!!!


30-11-2016

Dzisiaj przed nami wiele atrakcji dlatego ruszamy dość wcześnie, pogoda zapowiada się bajecznie.  Wyjeżdżamy z gór, las zrobił na nas piorunujące wrażenie, jeśli Madagaskar kiedyś wyglądał tak jak ten park to rozmarzamy się widząc oczami wyobraźni jak tu było pięknie.

Ale póki co pocieszamy się tym co mamy teraz, pierwszy etap drogi mija nam dość szybko, przystanek w pracowni z dzikim jedwabiem. Krótkie wprowadzenie w tajniki hodowli tutejszych jedwabników oraz proces powstawania szali i bieżników w skrócie. Na zakupy jednak jakoś się nam dzisiaj nie zbiera i jedziemy dalej. Tu pracownia haftów.  Piękne wyroby sygnowane i wymyślane przez Francuzkę przy wsparciu lokalnej społeczności kobiet, ale akurat zabrakło pani sprzedawczyni i jej rolę przejmuje jedna z pan hafciarek, która jest idealnym przykładem jak zepsuć każdy biznes. Wszystko okazuje się niemożliwe, zbyt trudne i jednym słowem jesteśmy zniechęcani i to skutecznie do zrobienia tutaj zakupów. Aż szkoda, bo obrazki naprawdę niepowtarzalne.

W papierze czerpanym jest już trochę lepiej, wprawdzie po prezentacji tego jak on powstaje chcemy zakupić zakładki do książek, które wydają się nam łączyć ładny wygląd i atrakcyjną cenę, pani jest lekko zaskoczona kiedy okazuje się, że podpowiadamy jej jak przynieść więcej gotowych zakładek z pracowni, gdzie dopiero co widzieliśmy całą kupkę gotowych produktów…  Cóż wielkiego biznesu z takim podejściem to oni tutaj nie zrobią, ale mały może i tak.

Środa to specjalny dzień, czekaliśmy by właśnie dzisiaj przypadła nasza wizyta w Ambalavao gdzie co tydzień odbywa się targ zebu. Na specjalnym wzgórzu pod wielkim drzewem co tydzień od wschodu do zachodu słońca handluje się bydłem. Jest tu spory ruch, przyjeżdżamy około 12 kiedy to część zwierzaków jest już sprzedanych i na ciężarówkach czeka na odjazd na południe lub północ kraju. Inne w zagrodach zaznaczone farbą czekają na transport. Pewnie kupcy dokupują jeszcze kolejne sztuki bydła i dlatego to trwa. Ludzie są nami mało zainteresowani, całkowicie pogrążeni w transakcjach kupna – sprzedaży. Widzimy jak liczą pieniądze, przeglądają certyfikaty zwierzaków, ich paszporty. Robimy zdjęcia, szybko zostajemy otoczeni wianuszkiem rezolutnych dziewczynek, które zagadują nas po angielsku i próbują wypytać o cukierki, długopisy i inne małe prezenty. Oczywiście na koniec wyjmujemy nasze zapasy i znowu kilkanaście dzieciaków jest bardzo szczęśliwych.

Ruszamy dalej, kolejny punkt programu to park z lemurami catta.

To ma być uczta na dzisiaj, oby się udała. Mamy przewodnika i zwiadowcę, tropiciela lemurów. Ruszamy do parku. Wcześniej zamówiliśmy obiad by po powrocie móc szybko zjeść i jechać dalej. Już przy wejściu do parku mamy pierwsze kameleony, nasz przewodnik dwoi się i troi by nam dogodzić. Rzuca się na kępki trawy by złapać pasikoniki które nadziewa z zimną krwią na naszych oczach na patyczki i karmi nimi kameleona szykując nas do zdjęć. Kameleonów widzimy kilka ale cały czas czekamy na Króla Juliana. I rzeczywiście już kilka kroków od wejścia zwiadowca przywołuje nas wskazując korony drzew i mamy przed oczami cała liczną rodzinkę lemurów. Nie są wysoko, udaje się nam zrobić im bardzo dobre ujęcia. Te rozochocone nasza obecnością zaczynają się przemieszczać i wesoło przeskakują z gałęzi na gałąź. Nasz przewodnik widząc zachwyt w naszych oczach nieudolnie próbuje nas oderwać od zdjęć i przyglądania się harcom tych zwierząt obiecując kolejne lemury jeszcze bliżej, ale jakoś nie bardzo mu chcemy uwierzyć. Wreszcie dajemy się mu namówić i okazuje się, że na szczęście bo kolejna rodzinka jest jeszcze bardziej liczna i rzeczywiście dużo bliżej nas. Maluchy i to aż trzy ciekawskie bardzo próbują wręcz zaczepiać nas, łapką próbują schwycić kamerę Adama, pozują fikuśnie do zdjęć, przechylając zawadiacko główkę. Skaczą radośnie po konarach wodząc nas za sobą. Wreszcie przypominają sobie o tęsknocie za mamą i miaucząc przywołują swoje opiekunki, te jak tylko się pokażą, z wielką troską tulą maleństwa, pozwalają im wygodnie umościć się na swoich plecach i przeskakując z gałęzi na gałąź bawią się z nami w chowanego. Nie brakuje też dorosłych osobników, które jakby świadome  swej urody wygrzewają się na skałach, potem dumnie przechodzą krocząc powoli nam przed nosami na pobliskie drzewa, a potem to już cały spektakl. Są takie, które się myją, inne bawią, jeszcze inne jedzą, małe huśtają się machając nogami, wyginają ciało, zawijają ogony na gałęziach.

Tak blisko i tylko dla siebie nie mieliśmy lemurów jak dotąd nigdy. Nawet nasz przewodnik wydaje się być dumny, że tak dobrze to nam dzisiaj wyszło.

Wcale nie zamierzamy wracać chłoniemy te chwilę, robimy zdjęcia, siadamy na gałęziach i przyglądamy się lemurom, które wydają się bez końca bawić sytuacją.

Lunch mija w duchu opowieści o lemurach, przeglądaniu tysiąca zdjęć. Droga na nocleg wiedzie przez bardzo malownicze okolice, nad skałami widać wyraźnie padający deszcz, a na naszej drodze słońce no i tęcza gotowa.

Na kolacji na końcu świata spotykamy wielka grupę z Polski. I w pięknej lodży idziemy spać.

Pojechali i napisali: