Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Wietnam, Laos 26.12.2016-11.01.2017

Mnisi prawdziwi


08-01-2017

Uspakajam tych, którzy przejęli się tak bardzo skomercjalizowanym rytuałem karmienia mnichów, że aż do mnie maile ślą. Dzisiaj odkryłam, że nie jest jednak aż tak bardzo źle.

Czując wielki niedosyt po karmieniu mnichów przez dziesiątki turystów dzisiaj o świcie, a może nawet przed wybrałam się w ślad za grupką mnichów, która przechodziła obok naszego hotelu. Recytując i mrucząc mantry dotarli a ja wraz z nimi do świątyni, przekroczyli jej bramę i zniknęli. No tak, tego się nie spodziewałam. Ale wystarczyło się dokładnie rozejrzć by wypatrzeć kolejne osoby na małych stołeczkach z miseczkami ryżu, które z pewnością oczekiwały na kolejną grupkę mnichów. Zatem cierpliwie udałam się ich tropem i tak ulica doprowadziła mnie do szerokiej arterii okalającej miasto. Jakoś nie bardzo chciało mi się wierzyć, żeby mnisi byli akurat tutaj bo nic szczególnego nie zapowiadało ich rychłego nadejścia, ale to tylko złudne powierzchowne spostrzeżenia, bo jak przyjrzeć się bardziej uważnie wzdłuż drogi ulokowali się miejscowi ze swoimi darami.

I rzeczywiście nagle z daleka na horyzoncie pojawiła się pierwsza zajawka nadchodzących mnichów. Pierwsze postaci w pomarańczowych szatach zaczęły miarowym dostojnym i drobnym krokiem nadchodzić przystając po drodze i zbierając ryż. Niesamowity widok, niekończąca się długa pomarańczowa kreska ciągnąca się środkiem chodnika płynęła, na jej tle odznaczały się tylko ciemne głowy poszczególnych mnichów i tych dużych i tych małych.

Tutaj w przeciwieństwie do show sprzed dwóch dni czuć było atmosferę wyjątkowości i przede wszystkim głębokiej tradycji oraz skupienia. Bose stopy mnichów robią szczególne wrażenie, kiedy drobiąc kroczki przesuwają się po kolejne ofiary a potem do następnej grupy klęczących ofiarodawców.

A na sam koniec pickup wypełniony mnichami po brzegi, z pewnością przeładowany i to solidnie a po nim jeszcze cały pomarańczowy autobus to takie zwieńczenie całej ceremonii. Wiara w autentyczność jednak nie została pogrzebana. I była nas trójka ja i dwie dziewczyny z Holandii. Pomijam parę nomen omen Amerykanów, którzy zostali tutaj przywiezieni przez swojego przewodnika, byli niestety tą kropla goryczy w całym tym mistycznym wydarzeniu. Przebierani przez guida na miejscu w szale, instruowani o tym po co w ogóle tutaj przyjechali a potem posadzeni na wysokich stołkach by mogli karmić mnichów… chipsami wyglądali po prostu żałośnie. Cóż i tak wolę dwójkę Amerykanów niż 15 autobusów Koreańczyków.

Kiedy ranek tak dobrze wystartował śniadanie i lot do Vientian. Żegnamy się  z Luang Prabang, w którym do dzisiaj słonce nie wyszło zza chmur i choć jest naprawdę ciepło to cały czas pochmurnie.

W stolicy czeka na nas przewodnik, którego już znamy. Jedziemy najpierw do małej lokalnej restauracji na pyszną zupę a potem do Parku Buddów.

Ten nie należy na jakieś szczególne uznanie, ale warto zobaczyć wszystko co dane miejsce ma nam do zaoferowania. W hotelu masaże, potem wyjście do miasta i wreszcie zapadamy w błogi sen.

Pojechali i napisali: