Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Wietnam, Laos 26.12.2016-11.01.2017

Nad wodospadami


07-01-2017

No cóż wielce to pogoda się nam nie zmieniła. Jest wprawdzie cieplej i to znacznie w porównaniu z wczorajszym porankiem ale jak na zapowiedzi pogody w naszych telefonach to wcale nie mieścimy się w nawet mocno naciąganym przedziale temperatur. Jednak najpierw będzie śniadanie, potem zwiedzanie. I by zaoszczędzić na czasie ruszamy do Pałacu Królewskiego, który  jest teraz Muzeum Narodowym. Zgromadzono tu sporo eksponatów związanych z ostatnim monarchą. Nam przede wszystkim podobają się przepięknie wyposażone wnętrza. Z rozmachem wielka sala tronowa, sypialnia króla i królowej.

W świątyni przed pałacem oglądamy statuę Buddy. A potem ruszamy za miasto. To nasza jedyna szansa by zobaczyć trochę Laosu poza miastem. Jedziemy do wodospadów. I rzeczywiście po drodze wioski, jedna za drugą, niestety to co do tej pory uderzało nas w porównaniu z innymi miastami Azji czyli porządek w Vientiane i Luang Prabang przestaje tu obowiązywać. Pobocza usłane są torebkami foliowymi i odpadkami. Niestety. Po drodze mijamy ze dwie albo może nawet trzy wioski ze słoniami. Kiedyś była tylko jedna, tak się to tutaj zaczynało. Teraz jest ich kilka, na głównej ulicy w mieście mają swoje siedziby gdzie można wykupić wycieczkę nawet całodniową by obcować ze słoniami, pojeździć na ich grzbietach, umyć je w rzece. Mimo, że dwójka z nas jeszcze nigdy nie jeździła na słoniach jakoś nie jesteśmy przekonani do wyboru akurat tego miejsca na nasz pierwszy raz.

Zatem docieramy do samych wodospadów, rzeczywiście udaje się nam wjechać na parking górny. Nie wiemy co naopowiadał nasz przewodnik przy bramie, ale zostaliśmy wpuszczeni. Tu spotykamy inną grupę z Polski, wymieniamy kilka uprzejmości, znajdujemy w grupie nawet wspólnych znajomych.

Wodospad mimo braku słońca i tak mieni się błękitem, szmaragdem i zielenią. Robimy sobie zdjęcia, mostek przerzucony nad wodą pusty. To dobrze. Kasia i Robert wspinają się na górę. Popadało w nocy i jest dość ślisko co zresztą widać po osobach schodzących z góry. Ubłoceni po kolana.

My napawamy się widokiem z dołu w oczekiwaniu na naszych piechurów a potem wspólnie schodzimy do bramy cały czas wzdłuż wodospadów.

Jest pięknie.

Przy kasie zaintrygowały nas już w drodze do wodospadu tutejsze dania, pięknie osadzone w patyczkach na ruszcie rzeczne ryby, kurczaki z łapkami i bez łapek, małe krewetki, klopsiki, kawałki boczku. Jednak nie czujemy głodu by skusić się na posiłek od razu. Poza tym przed nami jeszcze poza niedźwiedziami, które już obejrzeliśmy wizyta w parku z motylami.

Rzeczywiście jest tu ich kilka gatunków, ale nam najbardziej spodoba się rozmowa na sam koniec przy kawie i cieście z pomysłodawczynią tego projektu. Młoda Holenderka, albo nie tak całkiem młoda (do tego doszliśmy po analizie tego co nam o sobie opowiedziała) wraz z partnerem też Holendrem wybudowała park, którego utrzymywanie stało się ich całym życiem. Zdobyte pieniądze z biletów wstępu służą jako pomoc dla dzieciaków, które tutaj przyjeżdżają wraz ze szkołą na zwiedzanie.

Cóż nie wszystko jesteśmy sobie w stanie wyobrazić ale podziwiamy za odwagę.

W tym motylkowym duchu wracamy do Luang Prabang. Tu po króciutkiej przerwie ruszamy do miasta. Przed nami ostatnia okazja by wreszcie stargować i zakupić upatrzone już dawno rzeczy, jemy także zupkę pho, znowu odwiedzamy naszą małą winiarnię i wracamy do domu. Jest piękne gwieździste niebo, a że przy winie powymienialiśmy się różnymi przydatnymi aplikacjami to mamy się teraz czym bawić.

Pojechali i napisali: