Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Wietnam, Laos 26.12.2016-11.01.2017

Stolica za nami


04-01-2017

Na dzisiaj zaplanowaliśmy sobie zwiedzanie stolicy Laosu. Oczywiście nie obędzie się bez świątyń, które są tutaj największą atrakcją. I to właśnie od nich w samym centrum zaczynamy zwiedzanie. Oglądamy dokładnie trzy z nich, każda z nich inna i każda bardzo charakterystyczna. Najbardziej podobają się nam tutejsi mnisi, którzy w swoich pomarańczowych szatach przemykają pomiędzy budynkami. Są wśród nich i mnisi turyści, po kolorze szat rozpoznajemy gości z Tajlandii i ze Sri Lanki.

Po świątyniach przychodzi kolej na Pałac Prezydencki, ale ten tylko z zewnątrz bo zza krat bramy i tak prezentuje się okazale.

Każdy z nas był już wcześniej w sąsiednich krajach i dlatego jest nam łatwiej porównywać, zestawiać ze zwyczajami sąsiadów, wyciągać wnioski.

COPE to nasz kolejny przystanek, organizacja, która pomaga ofiarom pól minowych, których w Laosie jest bardzo dużo i choć problem nie jest tak bardzo nagłośniony jak w sąsiedniej Kambodży to liczby mówią same za siebie. Oglądamy przykładowe bomby, nawet krótki film dokumentalny, wspieramy drobnymi zakupami organizację i ruszamy dalej.

Na jedwabie musimy czekać, by nie stać pod drzwiami odwracamy kolejność zwiedzania i najpierw idziemy na tyły sklepu gdzie znajduje się warsztat tkacki, tam oglądamy jak wygląda praca tkaczek przy krosnach, w sklepie znajdujemy kilka pięknych rzeczy ale tak drogich że nie robimy żadnych zakupów.

Na lokalnym targu też nie ma dla nas zbyt wielu okazji. Ale podczas spaceru po wielkiej hali targowej napotykamy wiele ciekawych i egzotycznych dla nas scen. No bo nie co dzień spotyka się garkuchnie serwujące pieczone larwy jedwabnika w warzywach albo nie każdy zajada się łapkami kurzymi z patelni. A i fryzjer na leżąco też jest ciekawy, nie że fryzjer leży tylko jego klientka. Naprawdę leży na wznak na kozetce takiej lekarskiej bardziej niż fryzjerskiej, ma lekko poza podgłówek zsuniętą głowę a ten myje jej włosy. To jak to robi to także egzotyczna sprawa. Bardzo energiczne ruchy, szarpanie, wyciąganie, jakby chciał te włosy co najmniej o połowę mechanicznie wydłużyć… Boli od samego patrzenia.

Na koniec robimy małe zakupy na straganie z owocami. Pada na pysznego chlebowca, ja osobiście uwielbiam ten owoc. Odkąd kiedyś spróbowałam go w koktajlu takim gęstym i treściwym to mój numer jeden, no może równolegle z mango…

Zgłodnieliśmy dość wyraźnie, obiecana zupa. Nawet nasz przewodnik i kierowca są zaskoczeni, że wynalazłam takie miejsce. Najpierw wzbraniają się przed przyjęciem zaproszenia na zupę, ale wreszcie pękają i obaj zajadają z nami pyszną zupę pho. To cała skomplikowana operacja. Zamawiamy porcję small, choć jest jeszcze midi i jumbo i gold i special. Lokal wielki ale serwuje tylko jeden rodzaj dania czyli tę właśnie zupę.

W wielkich wcale nie small miskach dostajemy rosołek, bardzo lekki z dodatkiem kawałeczków mięska do wyboru dzisiaj wieprzowina albo wołowina, w zupie są też warzywka, osobno podano nam chilli, pastę z orzeszków ziemnych, pastę krewetkową, sos rybny, bazylię, kiełki soi. Podglądamy naszego przewodnika, który wprowadza nas w tajniki jak to jedzą prawdziwi Laotańczycy i już za chwilę rozkoszujemy się w pełni smakiem prawdziwej lokalnej zupy. Chyba wszyscy mamy swoją radość, my bo zupa pyszna, miejscowi, bo widzą nas, a pani właścicielka nieskromnie puchnie z dumy widząc nasz wilczy apetyt i uśmiech po zupie.

Leniwe popołudnie wcale nie zostanie niezagospodarowane. Najpierw umawiamy się na masaż, potem na chwilę oddechu by wieczorem ruszyć jeszcze raz do miasta. Aby nie było, że tylko jemy idziemy najpierw nad rzekę i tam przechadzamy się po nocnym targu. Zakupów jednak się nie da tu zrobić, bo to jednak bardziej na miejscowych nastawieni i sprzedawcy i ich towary.

Ale już w galeriach po drodze albo małych sklepikach udaje się nam wypatrzeć kilka rzeczy.

Zasiadamy w restauracji z kuchnią laotańską. Dzisiaj sajgonki i to w dwóch wersjach i tej smażonej i tej surowej, potem mięsko z kaczki i ryba z Mekongu a na deser ryż i to kleisty z kokosowym mleczkiem i mango – niebo w gębie. Do hotelu to się niemal toczymy.

Ryżówka o niezapomnianym perfumowanym smaku na trawienie.

Dobranoc.

Pojechali i napisali: