Relacje z podróży ESTA Travel - ESTA Travel
Biuro Podróży ESTA Poznań

Mongolia 4-19.09.2017

Na kolację koza


12-09-2017

Pobudka i wczesne śniadanie, wieje nadal, przez to wydaje się, że jest zimniej niż naprawdę. Dzisiaj musimy przepakować się przygotowując na nocleg w namiotach. Od początku straszono nas, że temperatury mogą spaść nawet poniżej zera stopni, dzisiaj przyjdzie pora by się o tym przekonać.

Póki co jednak śniadanie i słońce, które zapowiada kolejny piękny i ciepły dzień.

Nasz przewodnik zapowiada długi przejazd, częściowo asfaltem ale potem już tylko offroad. My jednak jak zwykle z przymrużeniem oka traktujemy podane przez niego odległości w kilometrach, ponieważ jeszcze nigdy nie sprawdziły się one idealnie. Zazwyczaj na szczęście dla nas jest o wiele bliżej aniżeli podany kilometraż. Mamy Wacka, który codziennie przy kolacji informuje nas o szczegółach odbytej trasy podając realnie pokonaną odległość, średnią prędkość przejazdu naszych aut, spaloną ilość paliwa i wreszcie spaloną ilość kalorii, ale nie naszych i nie przez nas tylko przez nasze… samochody.

Kiedy w jednym z większych miast widzę baner reklamujący tutejszą kawiarnię i błagalnym głosem proponuje przerwę na kawę przewodnik nie jest zbyt zadowolony ale ulega i tak oto trafiamy do niezwykłego jak na Mongolię miejsca, gdzie prócz wybornych ciast i ciasteczek gościmy się przy bardzo smacznej kawie z ekspresu. Dodatkową atrakcją tego miejsca okazuje się działające i to bardzo szybko wifi.

Każdy z nas korzystając z okazji łączy się ze światem, wrzuca kilka zdjęć na strony, przesyła je do rodziny i z żalem ale musimy jechać dalej.

Kolejny postój związany jest z zaplanowaną na dzisiaj niespodzianką. Nasi panowie kierowcy i nasz przewodnik wyszli z inicjatywą zrobienia nam kolacji typowej mongolskiej. Głównym daniem ma być koza. Warzywa do kozy zostały już kupione wczoraj na targu i jadą teraz z nami w autach, mamy także przyprawy i sosy brakuje nam kozy. Przystajemy przy dwóch jurtach, widząc, że obok pasie się pokaźne stado kóz i owiec. Jednak drzwi mimo nawoływań i pukania pozostają zamknięte. Odjeżdżamy z kwitkiem.

Po kilku kilometrach nasi kierowcy namierzają kolejne miejsce, i znowu powtórka całego rytuału. Czyli zjeżdżamy z głównej trasy i negocjujemy z gospodarzami. Najpierw z jurty wyłania się jedna pani, w pół drogi łapie wielkiego czarnego psa, który wybiegł nam na powitanie. Powoli i my wychodzimy z samochodów.

Za panią pojawiają się kolejne gospodynie, nasi kierowcy wyjaśniają co chcemy i za chwilę pojawia się pan, zapewne gospodarz, który zaprasza do siebie na siodełko naszego kierowcę auta numer 4 i razem wraz z długim kijem zakończonym pętlą niczym lasso jadą na pole w stronę stada kóz i owiec.

Kiedy nasi opiekunowie zaproponowali nam tę kolację wspólnie orzekliśmy, że wolelibyśmy kozę aniżeli owcę i to ją a nie jego.

Teraz kilkoro z nas z Mirkiem na czele ruszamy za motorem w stronę stada. Widzimy jak wprawnie otaczają oni zwierzęta i wybierają odpowiednią sztukę. Kiedy jesteśmy na tyle blisko by pokazać nam jak to działa zaganiają zwierzaki i nasz kierowca jednym bardzo wprawnym i zdecydowanym ruchem zarzuca pętlę na szyi jednej z kóz. Mamy ją. Mirek okiem znawcy obmacuje zwierzaka potwierdzając trafny wybór. Koza zostaje usadzona na motorze pomiędzy gospodarzem a kierowcą i ruszają w stronę aut a my za nimi na piechotę.

Teraz do akcji wkracza kierowca auta numer 3, który wprawnie krępuje nogi kozie i za chwilę z  pomocą kolegów wrzuca ją na bagażnik oczywiście swojego auta. Dziewczyny jadące trójką nie są zbytnio zadowolone, na kolejnym postoju okaże się, że koza meczy i płacze a dźwięki jakie wydaje są przeraźliwe.

Nasi panowie jednak są niewzruszeni i głusi na nasze komentarze jadą dalej. Robi się dość późno a my stale w drodze. Obiad wyjątkowo późno oczywiście w przeuroczym miejscu ale w ostatnim możliwym campie. Zatem zmieniamy trochę nasze plany i zamiast zwiedzać wulkan postanawiamy rozbić nasze namioty i ugotować kozę.

Znajdujemy bardzo ładne pole namiotowe, póki co temperatura nie robi żadnego wrażenia, w słońcu zapewne około 30 stopni. Kierowcy wyjmują namioty, zresztą firmowe i bardzo przestronne, pomagamy sobie nawzajem z ich rozbiciem i za chwile obozowisko jest gotowe. Potem ustawiamy sobie w kręgu krzesła polowe i delektujemy się widokiem na jezioro. W tym czasie trwają w pełni przygotowania do kolacji. Dwóch kierowców zbiera drewno i krowie placki, to materiał na ognisko.

Wcześniej jeszcze w drodze do wulkanu zrobiliśmy postój nad rzeką, gdzie nazbieraliśmy spory wór otoczaków. Nie bardzo wiedzieliśmy i nadal nie jest to dla nas jasne po co.

Kierowcy 3 i 4 układają je czyli kamienie w stosiki a na nich rozpalają ognisko. Zaraz szykują się do zarżnięcia kozy.

Niektórzy z nas wolą na to nie patrzeć  i idą na spacer, inni się tylko odwracają ale są i tacy, którzy gotowi do filmowania i robienia zdjęć przyglądają się kozie z bardzo bliska.

Mistrzem ceremonii jest kierowca numer 4. Okazuje się, że wychowany na stepie już nieraz zabijał zwierzęta w ten sposób. Ustawia kozę pomiędzy swoimi nogami, ściskając jej łeb delikatnie kolanami. W ręce trzyma młotek. Jednym bardzo celnym uderzeniem ogłusza zwierzę, która upada by za chwilę wprawnym cięciem przeciąć skórę i ręką zacisnąć aortę. Zwierzę umiera natychmiast.

Teraz wprawne oskórowanie, rozcięcie i wypatroszenie. Wszyscy zgodnie stwierdzamy, że wszystko odbywa się bez krwi, bez zbędnych ruchów, z wielkim poszanowaniem zwierzęcia.

W tym samym czasie wracają pozostali kierowcy, który z pobliskiego campu wypożyczyli naczynia do gotowania.

Na ochotnika zgłaszamy się do pomocy przy obieraniu warzyw, mamy przygotować worek ziemniaków, kilka główek czosnku, rzepę i cebulę wraz ze szczypiorem. W tym samym czasie przewodnik, który jest także certyfikowanym kucharzem czyści i segreguje wnętrzności, nauczyliśmy się już, że w Mongolii nie marnuje się ani kawałka mięsa.

Nadal nie bardzo wiemy jak wyglądać ma gotowanie naszej kolacji. Myśleliśmy o rożnie, ale ten pomysł odpadł, bo koza podzielona została na małe kawałki, ktoś czytał o kamieniach wkładanych do wnętrza brzucha zwierzaka, to też nie wchodzi w grę.

Za chwilę ma się okazać, że chłopcy szykują samowar albo szybkowar. Mamy kankę taką jak do mleka, denko, które wymiennie stosujemy także do rozniecania ognia, dwa kawałki drewna, i zwykły długi drut i co najciekawsze dla nas kawał gumy zrobiony z najzwyklejszej dętki opony samochodowej. Zapowiada się dość ciekawie. I kiedy my martwimy się jak to będzie i co się stanie z  gumą chłopcy zaczynają wrzucać do kanki po kolei wszystkie składniki. Najpierw wlewają butelkę wody, kiedy ta zacznie się gotować wkładają do środka pierwszą porcję kawałków mięsa, potem sos sojowy, papryka ostra i słodka, sól. Jest także pieprz, warstwa warzyw, znowu mięso, wódka, mięso, warzywa i tak naprzemiennie aż wsad sięga przykrywki. Potrząsają kanką by zdobyć trochę więcej miejsca i za chwilę zamykają szczelnie naczynie.

Cały gar zostaje ustawiony w żarze naszego ogniska i mamy czekać 1,5 godziny. Resztki mięsa, które nie zmieściły się w kance ląduje w mniejszym ognisku w misce.

Robi się chłodno, wyjmujemy dodatkową warstwę ubrań. Niestety pojawiają się meszki, są strasznie upierdliwe latają wokół nas całą chmarą. Nie możemy się od nich opędzić. Niestraszne im nasze spraye, środki na komary czy dym z papierosów.

Nagle tak samo jak się pojawiły tak zniknęły. A my znikamy w namiotach po kolejna warstwę ubrań.

Przysuwamy się bliżej ogniska, okazuje się, że koza potrzebuje jeszcze godziny. Czekamy,

Na szczęście przewodnik wyjął tradycyjne mongolskie płaszcze. Nie mamy dla wszystkich, zatem najpierw my dziewczyny wkładamy podszywane kożuchem długie płaszcze. Nie możemy się nadziwić jak ciepło może być. Teraz chyba noc mongolska nam nie jest straszna.

Na zaostrzenie apetytu miska z mięsem zostaje rozdana, kozina trochę jeszcze twardawa ale mamy tym bardziej większy apetyt na kankę.

Ta zostaje otwarta o 22:00; paruje i pachnie czosnkiem. Mięsa sporo, jest ciemno, ale chłopcy świetnie zorganizowali nam polową kuchnię, do akumulatora jednego z aut podłączyli małą żarówkę.

Widać przynajmniej co jemy. Mamy też gorącą herbatę. Jest też wódka Czingishan.

To mięso jest bardzo aromatyczne i miękkie, niestety też bardzo tłuste, ale każdy z nas próbuje, bo jesteśmy już bardzo głodni. Oczywiście wielu z nas stoi jeszcze dopiero co żywa koza przed oczami, ale powoli godzimy się z jej losem. Poza tym Mirek zapewnia nas, że miała szczęśliwe życie. Robi się melancholijnie, z ciekawością przyglądamy się jak naszą kozę jedzą nasi kierowcy. W kucki cmokają, wylizują każdy kawalątek kosteczki, nożykiem wycinają najmniejsze kawałeczki mięsa.

My bardziej niż w samym mięsie gustujemy w warzywach, które upieczone w kance smakują naprawdę super.

Posileni, rozgrzani zaczynamy śpiewać naprzemiennie raz my raz gospodarze. Okazuje się, że mają bardzo melancholijny i piękny skład wielu pieśni. Nasi kierowcy zdradzają wiele talentów w tym także pieśniarskich.

Siedzimy nadal przy wielkim ognisku, nad nami piękne rozgwieżdżone niebo jak nigdy dotąd, skry lecące w niebo i cisza dookoła. Powoli kończy się uczta i kończy się kolejny dzień w Mongolii. Teraz przed nami wyzwanie czyli noc w namiotach. Opatuleni w kilka warstw ubrań, ciepłe puchowe śpiwory i jeszcze okryci kożuchami staramy się zasnąć. Niektórzy już pochrapują, inni jeszcze rozmawiają a step niesie głosy nad jezioro. Dobranoc!

Pojechali i napisali:

PFR